Współczesny problem z apostazjami polega na tym, że znaczą one coś innego, niż znaczyły pierwotnie. Odstępstwo od wiary i porzucenie wspólnoty Kościoła przestały być tożsame. Z tego powodu nie możemy mówić o apostazji tak jednoznacznie jak kiedyś. Rozumiemy, że nie jest bez znaczenia, czy w akcie apostazji człowiek radykalnie porzuca wiarę i zaprzecza nauczaniu Jezusa – czy odcina się od instytucji, z którą w swoim sumieniu nie może się zgodzić, mimo wiary – czy wreszcie chce tylko prawnie uregulować sytuację, która jest w jego życiu rzeczywistością od wielu lat, chce zakończyć utrzymywanie religijnej fikcji.
Apostazja: formalność
Najmniejszym problemem – co nie oznacza, że jego brakiem! – jest dla osób wierzących ostatnia sytuacja. Żyjemy w społeczeństwie już pluralistycznym, a jednocześnie jeszcze wypełnionym religijnością na poziomie kulturowej tradycji. Choć przez lata wydawało się inaczej, dziś jesteśmy świadomi, że do Kościoła od lat włączani przez chrzest byli ludzie, którzy potem nie otrzymywali wcale chrześcijańskiego wychowania. W ich rodzinach nie było życia sakramentalnego, nie było świadectwa wiary. Ich relacja z Kościołem ograniczała się do przyjęcia sakramentów wtajemniczenia, zwykle na zasadzie „bo tak trzeba”, „bo wszystkie dzieci idą do Pierwszej Komunii”, „bo nie dostaniesz ślubu kościelnego”. Katecheza szkolna nie była w stanie doprowadzić ich do relacji z Jezusem i do wspólnoty z Kościołem. Ich przynależność do Kościoła nigdy nie została przyjęta jako ich własna, nie została zinterioryzowana czy choćby tylko doświadczona. Bycie w Kościele nie wpływało na ich życie i osobiste wybory. Decyzja o apostazji jest z ich punktu widzenia zewnętrznym uporządkowaniem ich sytuacji wewnętrznej, zaprzestaniem utrzymywania fikcji o byciu członkiem wspólnoty, z którą w żaden sposób się nie utożsamiają. Niezależnie więc od tego, jakie znajdują dla siebie motywy (niechęć do uwzględniania ich w statystykach, niechęć do bycia twarzą instytucji itp.), mają do takiej decyzji prawo. Co więcej, można powiedzieć, że jest to uczciwe postawienie sprawy: zakończenie sytuacji, w której udają kogoś, kim w rzeczywistości, w swoim sercu, wcale nie są.
Apostazja: odstępstwo
Inna ze wspomnianych wyżej sytuacji – czyli wprost odrzucenie wiary – zachodzi chyba nieco rzadziej. Współcześni apostaci owszem, kwestionują często moralne nauczanie Kościoła, kwestionują jego praktykę, zwłaszcza wobec nadużyć seksualnych, nazywając to utratą wiary – ale nie ma to wiele wspólnego z dramatycznym zaparciem się wiary w Jezusa, charakterystycznym dla apostatów pierwszych wieków. Nie mamy dziś do czynienia z apostazjami jak w czasie prześladowań. Apostazja rzadko jest dramatycznym opowiedzeniem się w sumieniu za lub przeciwko Jezusowi, rzadko jest publiczną deklaracją odrzucenia Jezusa, zaparciem się Go. Nie jest też odrzuceniem wprost Jego nauki. Apostaci naszych czasów nie zastanawiają się na portalach społecznościowych nad tym, czy Jezus zmartwychwstał. Nie rozmawiają o tym, na ile Kościół pozostaje wierny Jego nauczaniu. Nie kwestionują przyniesionych przez Niego przykazań miłości, nie dyskutują z treścią Kazania na górze, nie zarzucają Mu skandalu krzyża. Teologiczne tematy we współczesnych apostazjach są niemal nieobecne – pomijając jednostkowe przypadki apostazji, dokonywanych przez księży profesorów teologii.
Apostazja: separacja
Duża część współczesnych apostazji – jeśli wierzyć tym, którzy takie apostazje publicznie deklarują – jest opowiedzeniem się nie przeciwko wierze w Jezusa Chrystusa, ale przeciwko Kościołowi: przeciwko instytucji, która według doświadczenia apostatów zawiodła ich albo zraniła. Głosy apostatów, pojawiające się w przestrzeni publicznej, pozwalają sądzić, że apostazje w przeważającej większości nie są deklaracjami „nie-wiary”, co raczej swoistym „votum separatum” wobec działania Kościoła tu i teraz. I to właśnie w tej przestrzeni rozgrywa się najwięcej dramatów. To dramaty ludzi często wierzących, którzy doświadczyli niegdyś piękna Kościoła, a jednocześnie nie są w stanie udźwignąć jego win. To dramaty ludzi, którzy nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za popełniane w Kościele przestępstwa, którzy nie zgadzają się na brak wewnętrznego oczyszczenia. To dramaty ludzi, którzy szukają Jezusa i są przekonani, że w Kościele Go nie znajdują. Apostazja jest dla nich aktem bolesnym, ale podejmowanym w zgodzie z własnym sumieniem, nie w gniewie czy złości, ale w prawdziwym, wewnętrznym cierpieniu.
Dobrze, że poszli
Być może motywacji apostazji i sposobów jej przeżywania można znaleźć więcej. Pozostańmy przy tych trzech podstawowych, żeby wokół nich szukać odpowiedzi na pytanie: jak reagować? Jak chrześcijanin może zachować się wobec tych, którzy złożyli albo chcą złożyć akt apostazji: wobec swoich bliskich, kogoś z rodziny, przyjaciół.
Pierwszy sposób reakcji to rodzaj głośno demonstrowanej ulgi. „Dobrze, że odszedł, widać nie był prawdziwie wierzący”. „Kościołowi będzie lepiej bez byle jakich katolików”. „Wreszcie zostaną sami porządni”.
Owszem, można się doszukiwać pozytywów, wynikających z braku liczebnej fikcji w Kościele. Ale kiedy Jezus chodził po ziemi, powtarzał, że przyszedł do zagubionych owiec, do odrzuconych, do tych, którzy zabłądzili i którzy żyją najdalej od Boga. Więcej: zagubionym nie stawiał warunków wstępnych. Nie mówił, że doświadczą Jego miłości, jeśli najpierw nawrócą się i będą żyli porządnie. Przeciwnie. Ku zgorszeniu faryzeuszy okazywał miłość tym, dla których Bóg był kimś obcym.
Kościół na ziemi nie jest po to, żeby budować sanktuaria i przyznawać zaszczyty. Kościół na ziemi jest po to, żeby kontynuować misję Jezusa. Jest po to, żeby kochać i szukać człowieka tak, jak kochał go On sam. Ulga z powodu odejścia jakiejkolwiek, choćby najbardziej zagubionej owcy jest sprzeniewierzeniem się misji Kościoła. Jest zdradą Jezusa.
Piekło czeka
Inny sposób reakcji na apostazje nazwać można „Bożym gniewem”. To straszenie apostatów piekłem i karą Bożą. To powtarzanie, że „nie wiedzą, co czynią”, odgrażanie się, że kiedyś jeszcze przyjdą prosić o łaskę.
Zwłaszcza w przypadku grupy apostatów „formalnych” taka argumentacja jest nieskuteczna: oni ani w piekło, ani w niebo nie wierzą, nie zaczną więc się bać. W przypadku apostatów separujących się od raniącej ich instytucji Kościoła argumentacja taka pogłębić może tylko ich poczucie skrzywdzenia i bycia odrzuconymi. Nie dość, że nie rozumieją wielu działań Kościoła na ziemi, to jeszcze po śmierci odrzuci ich sam Bóg? Trudno sobie wyobrazić, żeby taka świadomość spowodować mogła czyjś powrót do wspólnoty.
Płaczę za tobą
Trzeci sposób reagowania to zrozumienie, wypełnione zwykle żalem, tęsknotą za odchodzącymi, czasem również rachunkiem sumienia z tego, czy sami nie zawiedliśmy jako wspólnota, nie dość okazując miłość. Ból jest uzasadniony: apostazja jest ciężkim grzechem, a w Kościele każdy grzech brata zadaje cierpienie pozostałym. Rachunek sumienia czasem rzeczywiście pokaże nam nasze zaniedbania. Czasem doprowadzi do wniosku, że nic nie byliśmy w stanie zrobić: nawet w najlepszej wspólnocie każdy człowiek sam zobowiązany jest dbać o swoją wiarę, formację i rozwój. Bywa, że wspólnota ratuje albo niszczy – ale będą i tacy apostaci, którzy swoją decyzję podjęli zupełnie od wspólnoty niezależnie. Pozostaje pytanie: co dalej? Co dalej nie z nami, którzy w Kościele zostajemy, ale co z tymi, którzy odchodzą? Co możemy im dać, poza współczuciem i zrozumieniem?
Jezus i Kościół
Pierwsze, co jako chrześcijanie mamy obowiązek dawać zawsze i wszędzie – nie tylko wobec apostatów – to świadectwo o Jezusie i Kościele. Takie stwierdzenie byłoby truizmem, gdyby nie fakt, że sami, pozostając w Kościele, mamy często zniekształcony jego obraz. Skupiamy się na jego wymiarze instytucjonalnym. W dobrej wierze urządzamy go tak, żeby czuć się w nim dobrze. Nie rozumiemy, że nie do nas Kościół należy. Nie rozumiemy jego świętości, nie znamy genezy, nie rozumiemy struktury, nie pojmujemy więc całego bogactwa, jakie dostaliśmy. To dlatego każde gorszące zło w Kościele, które niszczy zaufanie do instytucji – automatycznie niszczy również zaufanie do samego Boga. I to jest nasza wina, bo nie umieliśmy pokazać światu transcendencji Kościoła, bo sami ją zgubiliśmy.
Mamy też często zniekształcony lub uproszczony mocno obraz Jezusa. Wydaje nam się, że słuchamy o Nim co tydzień w kościele, kojarzymy wydarzenia z Ewangelii i nic więcej nam do wiary nie potrzeba. To dlatego tak łatwo odsunąć Jezusa w cień wobec skandali w Kościele i zapomnieć, że o Niego tu chodzi. To dlatego tak wielu mówi o „zmurszałej instytucji”, a tak niewielu wraca do życia Jezusa z Nazaretu. Jeśli Jezus, Jego życie i słowa przestają człowieka zachwycać, wtedy rzeczywiście łatwo jest mu odejść. Problem w tym, że o Jezusie coraz mniej wierzących opowiada.
Delikatność
Cudze apostazje powinny wyzwalać w nas delikatność. Nikogo do wiary nie nawróci ocena, jaką mu wystawimy. „Jeśli odchodzisz, nigdy nie wierzyłeś naprawdę”. „Gdybyś spotkał Jezusa, nigdy byś nie odszedł”. „Całe twoje świadectwo było tylko pod publiczkę”. Takie słowa nie tylko deprecjonują wcześniejsze doświadczenia odchodzącego – być może dla niego ważne i nadal cenne. Są one też często nieprawdziwe i niesprawiedliwe, zwłaszcza wobec tych, którzy z Kościoła odchodzą nie obrażeni, ale w Kościele zranieni. Nigdy nie wiemy, jaką walkę człowiek stoczył. Nie wiemy, jak mierzył się z Bogiem. I Bogu trzeba zostawić osąd: a nie kosztem odchodzących budować własne poczucie wyższości. My możemy tylko być obok – jako rodzina, jako przyjaciele. Gotowi wysłuchać. Gotowi pomóc. Nadal kochający i nadal będący znakiem miłości Jezusa – miłości bez warunków i granic.
Pytanie o chrzest
Na koniec wreszcie teza kontrowersyjna, ale trudno będzie o tym prędzej czy później nie rozmawiać. Być może przemyśleć trzeba sposób, w jaki udzielamy w Kościele sakramentu chrztu. I nie chodzi tu wcale o postulowany przez niektórych chrzest wyłącznie dla dorosłych. Nie: wierzący rodzice absolutnie mają prawo wychowywać swoje dzieci w wierze i dawać im to, co w ich przekonaniu jest dla dziecka najlepsze. Pod jednym warunkiem: że rodzice są rzeczywiście wierzący. Że chrzest będzie dla nich zobowiązaniem religijnym, a nie kulturowym obrzędem społecznej inicjacji, za którym nie pójdzie żadna głębsza treść, żadna formacja.
Chrzest jest sakramentem i nie można go odwołać. Wyzwala z grzechu pierworodnego i włącza do społeczności Kościoła, tak że nie da się tego faktu wykreślić z życia. Dlatego jak najszybciej wrócić trzeba do poważnego nauczania o sakramencie chrztu i o wynikającej z niego godności i obowiązkach – nawet jeśli ktoś dzięki temu uzna, że nie jest jeszcze gotów prosić o ten sakrament dla swojego dziecka. Nawet jeśli ochrzczonych będzie mniej.
Jeżeli rodziny nie rozumieją znaczenia chrztu – jeżeli nie dają świadectwa – jeśli nie są w stanie po chrześcijańsku wychować dzieci – jeśli katecheza nie prowadzi do spotkania z Jezusem i doświadczenia Kościoła – to nad tym najpierw trzeba pracować i do tego uzdalniać. Inaczej chrzcić będziemy tylko kolejne pokolenia przyszłych apostatów.