Coraz częściej spotykam się ostatnio z sytuacjami, w których różni znajomi opowiadają, jak szykują się do... wojny. Pod koniec września jeden ze znajomych zaczął mi opowiadać, że kupił agregat prądotwórczy i beczkę paliwa na wypadek zniszczeń elektrowni podczas ewentualnego ataku Rosji na Polskę.
Parę dni później kto inny zaczął mi mówić, że zbiera zapasy żywności i zamówił specjalny router do satelitarnego internetu, gdyby zniszczone zostały tradycyjne środki łączności. Z kolei parę dni temu inny znajomy przyznał, że odnowił pozwolenie na broń i zakupił domowy arsenał na ciężkie czasy. Tłumaczył, że w sytuacji kryzysu państwo nie będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwa, a jako ojciec rodziny wielodzietnej czuje się odpowiedzialny za najbliższych, więc chce móc obronić swój dom, swoją posesję. Fora internetowe są pełne dyskusji, czy lepiej kupić mały agregat, który podtrzyma lodówki i działanie pieca ogrzewającego wodę oraz dostęp do satelitarnego internetu, czy też duży agregat, który utrzyma elektryczność w całym domu, lecz wymaga to zgromadzenia wcześniej również kilkuset litrów paliwa, które napędzać będą te urządzenia.
Przyznam, że obserwuję tę tendencję z mieszanymi uczuciami. Z jednej bowiem strony zapobiegliwość zwykłych obywateli, umiejętność przewidzenia trudnej sytuacji jest znakiem dojrzałości społeczeństwa, które nie czeka, aż ktoś powie, co ma robić. Wszak to był powód sukcesu akcji przyjmowania ukraińskich uchodźców w lutym, marcu i kolejnych miesiącach. Polacy nie czekali, aż rząd przyjdzie i powie, co mają robić, lecz nagle setki tysięcy ludzi postanowiło wziąć sprawy we własne ręce. Wszak takie coś nazywamy społeczeństwem obywatelskim. I byliśmy bardzo dumni z tego, że ono się nam objawiło z całą swoją mocą, zupełnie ponad podziałami politycznymi, ideologicznymi czy regionalnymi.
Ale z drugiej strony te przygotowania do wojny napawają mnie poważnym niepokojem. W USA część ludzi od lat szykuje się na atak obcych albo wybuch bomby atomowej. Niektórzy boją się ataku zombie, gromadzą ubrania nieprzepuszczające promieniowania, budują w piwnicach specjalne schrony z niezależnym źródłem zasilania, żywności, wody do picia i tlenu niezbędnego do oddychania w sytuacji skażenia. Czy zdrowy odruch przygotowania się na niebezpieczeństwo, zrozumiała zapobiegliwość nie zmienia się w takich przypadkach w jakąś obsesję? Czy stając się zapobiegliwi, nie stajemy się nagle niewolnikami lęków i zagrożeń, które czają się zewsząd?
I właściwie gdzie przebiega granica pomiędzy jednym a drugim? I kto ją wyznacza? Czy mamy jakieś obiektywne kryteria? A może takie zachowania są barometrem pokazującym pewne socjologiczne zjawisko, pewien wzrost społecznego napięcia wraz ze świadomością zagrożenia, które czai się ze wschodu. Nie, nie mam tu żadnej prostej odpowiedzi, raczej mnóstwo wątpliwości. I z każdą sytuacją, w której ktoś znajomy opowiada mi, co zrobił, by się przygotować na niebezpieczeństwo wojny, ataku Rosjan, czy wybuchu bomby atomowej, tym bardziej jestem zmieszany. Jak w takim przypadku w przyszłość powinien patrzeć chrześcijanin? Jak zapobiegliwe panny, które trzymały oliwę, zmienić dom w twierdzę, czy też ufnie oddać przyszłość w ręce Opatrzności, zgodnie z innym fragmentem pisma, który mówi o tym, że każdy włos na głowie jest policzony i nie dodamy ani jednego dnia do naszego życia, jeśli nie będzie to po myśli Boga?