Logo Przewdonik Katolicki

Grożenie Bogiem

Monika Białkowska
Fot. Borisz/GettyImages

Źródeł kryzysu Kościoła upatrywać można w różnych miejscach. Jednym z nich jest również fakt, że chrześcijanie w przestrzeni publicznej przestali być świadkami. Jeśli patrząc na wierzących, świat nie widzi Jezusa, to znaczy, że wierzący nie wypełniają swojego powołania.

Chrześcijaństwo nie jest wiarą, którą wyznaje się wyłącznie w kościołach. Jej istotą jest to, że przenikać powinna wszystkie obszary życia. Wiara nie tylko kieruje postępowaniem człowieka wierzącego, ale również daje się rozpoznawać w jego życiu dla tych, którzy nie wierzą. Ideałem byłoby słyszeć i dziś zawołanie, które słyszeli uczniowie Jezusa ze strony pogan: „Jak oni się kochają”. Wtedy oczywiste było, że chrześcijan rozpoznaje się po miłości. Jak to wygląda dzisiaj? Co widzi świat, kiedy patrzy na katolików?

Sterylny uniwersytet religii
Świadectwo należy do istoty Kościoła – Jezus zakładając Kościół, powierzył mu zadanie niesienia Ewangelii na krańce świata. Ta misja nigdy nie została zakończona czy zamknięta. Papież Benedykt w adhortacji Verbum Domini pisał: „Istnieje ścisły związek między świadectwem Pisma jako zapisem tego, co Słowo Boże mówi o sobie, a świadectwem życia wierzących. Jedno zakłada drugie i do niego prowadzi. Świadectwo chrześcijańskie przekazuje Słowo, o którym mówią Pisma. Pisma z kolei objaśniają świadectwo, które, dawane własnym życiem, stanowi powołanie chrześcijan. W ten sposób ci, którzy spotykają wiarygodnych świadków Ewangelii, przekonują się o skuteczności słowa Bożego w tych, którzy je przyjmują”.
Papież Franciszek podkreśla, że dawanie świadectwa jest istotą misji Kościoła, który bez tegoż świadectwa stałby się jedynie „sterylnym uniwersytetem religii”.
Co istotne, dawanie świadectwa nie jest wyłącznie zadaniem Kościoła jako instytucji. Na mocy chrztu i bierzmowania zobowiązany jest do tego każdy chrześcijanin – świadczenie o Jezusie jest imperatywem, który wyznacza kierunek całego życia. Realizacja tego powołania wygląda dziś bardzo różnie, najczęściej bardzo słabo.

Słowem na ulicy
W Warszawie na tak zwanej „patelni” – placu z wejściami do metra Centrum – nieustannie kotłuje się tłum ludzi. Spieszący się do pracy i z pracy, rozdający ulotki, umówieni na randkę, sprzedawcy grzybów i rękawiczek, zbieracze podpisów pod najróżniejszymi petycjami. I – wędrowni ewangelizatorzy różnych chrześcijańskich denominacji, dający świadectwo swojego życia. Nawet jeśli pojawia się wśród nich ktoś naprawdę przekonujący, człowiek, który przez lata uprawiał sporty walki i mówi, jak sprawdzić jego wiarygodność w sieci, nikt go nie słucha. Mówi, że pieniądze nie mają w życiu znaczenia. Że sława daje fałszywych przyjaciół. Że prawdziwa wolność jest tylko w Jezusie Chrystusie. Że dzięki Jezusowi on dziś potrafi wszędzie iść z prawdziwą radością. Że dzięki Jezusowi wie, ile dobra można zrobić w życiu – dobra, które jest cenniejsze niż wszystko, co miał wcześniej. Bo tylko Jezus jest miłością, tylko Jezus daje nam życie, On jest naszym Zbawicielem. Wszystko, co mówi, jest i dobre, i prawdziwe – wszystko dotyka spraw dla człowieka najważniejszych. Tyle, że nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Głos ewangelizatora nie jest dla tłumu niczym więcej niż spotęgowaniem tylko hałasu miasta. Ot, kolejny wariat, który stoi z tubą na patelni, element krajobrazu, niemal niewidzialny.
Głoszenie na ulicach trudno jest dziś uznać za skuteczny sposób ewangelizacji, która zdolna jest przemienić ludzkie serca. Może to wina zabieganego świata, w którym ludzie nie są w stanie przyjąć w biegu kolejnych informacji – może to nie to miejsce – może potrzeba głębszego przygotowania – a może po prostu taki przekaz nie odpowiada na pytania, jakie stawiają dziś sobie ludzie.

Katedry z plastiku
W średniowieczu świadectwem chrześcijan były między innymi katedry. Strzeliste, wznoszące się do nieba miały być znakiem wielkości Boga i wielkości stworzonego przez Niego człowieka. Ludzie nie szczędzili ani pieniędzy, ani czasu, ani talentów, żeby tworzyć najwspanialsze dzieła na chwałę Boga.
Dziś nie dajemy świadectwa w ten sposób. Nawet największe kościoły – mimo niekwestionowanych pobożnych motywów ich wznoszenia – są tylko naśladowaniem dawnej wielkości. Zamiast dzieł sztuki, tworzonych przez mistrzów, znajdujemy w nich odlane z tworzywa sztucznego kopie. Zamiast złota mamy złotą, łuszczącą się farbę. Można się w tych kościołach modlić, pozostają one ważną przestrzenią spotkania dla wspólnoty, ale przed świeckim światem straciły siłę świadectwa. Niewierzący nie będzie patrzeć na nie, zachwycając się ich pięknem i myśląc, jak piękny musi być Bóg, dla którego je wzniesiono.

Sztuka w niszy
Był czas, kiedy świadectwem chrześcijan była muzyka i sztuka. Dziś dobrej, chrześcijańskiej muzyki w publicznej przestrzeni znaleźć nie sposób. Jest oczywiście, wciąż powstaje, ale nie przebija się do szerokich tłumów, pozostaje przestrzenią dla koneserów, dla tych, którzy będą potrafili ją znaleźć. Ma moc wspomagania wierzących w wyznawaniu wiary, jest pomocą w modlitwie i w uwielbieniu, ale nie wychodzi i nie zachwyca tych, którzy nie wierzą.
O chrześcijańskiej sztuce w zasadzie w ogóle trudno jest dziś mówić. Malarstwo czy rzeźba, jeśli są dobre, podobnie jak muzyka znane są wyłącznie koneserom. To, co dociera szeroko, to dzieła odtwórcze, lepsze lub gorsze kopie dawnych mistrzów. Tymczasem można by się pokusić o stwierdzenie, że żywotność chrześcijaństwa w danej epoce mierzyć można właśnie ewangelizacyjną twórczością: czy stać nas jeszcze na wyrażanie wiary naszym własnym językiem, czy skazani jesteśmy już tylko na powtarzanie tego, co mówili nasi przodkowie.

Jesteśmy piękni?
Co w takim razie w przestrzeni publicznej wciąż widać, co pozostaje słyszalne? Jaki głos chrześcijan się w niej przebija?
Przykładów niestety nie ma zbyt wiele. W ostatnim czasie uwagę zwracają wielkie billboardy, przygotowane i finansowane przez Fundację Kornice. Prywatny przedsiębiorca wydaje na tę działalność ogromne pieniądze, do czego oczywiście ma prawo. Treść billboardów jest bez wątpienia pobożna, choć pozostaje kwestią dyskusyjną, czy o promocję takiej pobożności chodzi. Działania zaczęły się od przekazu antyaborcyjnego, od pokazania nienarodzonego dziecka, wpisanego w kształt serca. Z czasem ewoluowały. Promowały objawienia w Medjugorje, pytały „gdzie są TE dzieci”, informowały, że „Jezus naprawdę daje życie”, nawoływały: „Kochajcie się mamo i tato”. Pytania o to, czy są świadectwem chrześcijańskim, czy raczej antyświadectwem, ośmieszającym nauczanie Kościoła, pojawiły się, gdy na billboardach umieszczono fałszywe dane na temat rozwodów – dane łatwe do zweryfikowania, a następnie ośmieszenia. Za świadectwo na nasze czasy, zdaniem części komentatorów, trudno również uznać hasło „Jesteśmy piękni Twoim pięknem Panie” – wypisane ręką dziecka, wyjątkowo niestaranne, z pokracznym rysunkiem – z prawdziwym pięknem niemające niż wspólnego. Jeśli tak miałoby wyglądać Boże piękno, trudno się dziwić tym, którzy nie chcą mieć z nim nic wspólnego.

Na stadionach
Wydawać by się mogło, że skutecznym i rzeczywiście odbijającym się szerokim echem sposobem dawania świadectwa są wielkie ewangelizacje na stadionach, prowadzone przez znanych charyzmatyków. Jednak i one pozostają świadectwem wewnątrz Kościoła, nie wychodzą do tych, którzy nie wierzą. Mogą być sposobem na ożywienie czyjejś wiary czy pobożności, ale ludzie z wątpliwościami w wierze raczej na nie nie trafią. Co więcej, dla wielu pozostających poza Kościołem sposób prowadzenia tej ewangelizacji – z charyzmatyczną modlitwą i omdleniami – będzie albo dziwaczny, albo śmieszny. Trudno jest uznać, że to wystarczy: że dzięki stadionowym eventom wypełniliśmy swoją misję świadczenia o Jezusie w każdym miejscu i w każdym czasie.
Jakie z tego można wyciągnąć wnioski? Najgorszy byłby taki, że nie możemy zrobić nic. To nieprawda. Świadectwo chrześcijan w przestrzeni publicznej jest niezbędne i na dodatek pilnie potrzebne. Żeby jednak było skuteczne, powinno być działaniem nie tylko konsekwentnym, ale też maksymalnie oddolnym. Chrześcijanin zawsze i wszędzie – zwłaszcza zabierając publicznie głos w najróżniejszych, choćby internetowych debatach – ma pamiętać, że jego zadaniem jest mówić jak Jezus. Jego zadaniem jest być prorokiem miłości i miłosierdzia.

Niemiłosierni
Jeśli dla kogoś brzmi to banalnie i jest zwykłym truizmem, warto, by przyjrzał się ostatnim tylko wydarzeniom – i sposobowi, w jaki reagowali ludzie, nazywający się chrześcijanami.
Gdy opinia publiczna zobaczyła nagrany przy granicy film, z człowiekiem wiszącym głową w dół na granicznym płocie i szydzącymi z niego strażnikami, ludzie „w imię katolickich wartości” przekonywali, że nie dzieje się nic złego. Człowiek nielegalnie przekraczający granicę jest przestępcą, więc nie ma swojej godności, nie należy mu się szacunek, a Jezus nie mówił, żeby wpuszczać do domu tych, którzy wchodzą przez okno. Nie mówił – ale żaden fragment Jego nauczania nie jest w stanie usprawiedliwić obojętności na krzywdę człowieka: choćby był najgorszym wrogiem, który chce nas zabić. On przecież poszedł na krzyż, a Piotrowi kazał schować miecz do pochwy.

Sędziowie
Gdy umarł Jerzy Urban, internet zaroił się od komentarzy. Nie ulega wątpliwości, że zmarłego trudno jest zaliczyć do postaci szlachetnych. Przeciwnie, przejdzie on do historii jako wielki propagandysta, który okłamywać próbował opinię publiczną, jako rzecznik prasowy w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka czy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Trudno znaleźć po jego śmierci ciepłe słowa. Czy jednak rzeczywiście świadectwem, jakie powinni dać chrześcijanie, jest publicznie życzenie jakiemukolwiek człowiekowi piekła, wiecznego potępienia? Czy rzeczywiście chrześcijanin powinien chwalić się swoją satysfakcją z czyjejś śmierci, ciesząc się, że jednego złego człowieka na świecie jest mniej? Czy to jest świadectwo miłości – czy byłabym nim raczej szczera modlitwa o Boże miłosierdzie dla człowieka, który tego miłosierdzia nigdy nie pragnął? Jeśli dla Jezusa każdy odwracający się od Boga człowiek jest przyczyną cierpienia – czy chrześcijanin również nie powinien cierpieć, zamiast odczuwać satysfakcję?

Pogróżki
Kiedy Tomasz Lis poinformował na Twitterze o swoim kolejnym udarze, otrzymał mnóstwo „pobożnych rad”, które bardziej przypominały grożenie Bogiem niż zaproszenie do Jego miłosierdzia. „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. A u pana zero refleksji i zastanowienia, dalej syk węża i jad skorpiona”. „Pokarało, pokarało. I jakoś panu nie współczuję”. „Człowieku, to już kolejny znak od Boga. Zrozum to i się opamiętaj”. Czy taki sposób głoszenia Jezusa będzie skuteczny i sprawi, że ktoś będzie chciał do Niego ufnie przyjść? Trudno jest się tego spodziewać. Jeśli nawet, to będzie to wybór z lęku, a nie z miłości, a Boga interesuje tylko nasza miłość.

Bóg ma prawo
Być może dojść trzeba do wniosku, że we współczesnym świecie głoszenie Jezusa w przestrzeni publicznej odbywać się będzie wyłącznie w jeden, skuteczny sposób. Nie będzie to już mówienie o Jezusie, ale działanie jak Jezus. Będzie mówieniem tego, co On by powiedział człowiekowi zagubionemu. Przygarnianiem tych, którzy grzeszą. Pocieszaniem tych, którzy płaczą. Miłosiernym spojrzeniem na każdego bez wyjątku.
Być może tylko wtedy chrześcijaństwo będzie mogło na nowo zachwycić świat Jezusem – jeśli świat zobaczy, że Jezus naprawdę wypełnia serca człowieka miłością.
Papież Benedykt XVI pisał: „Bóg ma prawo mieszkać w każdej epoce, ażeby dzięki nowym formom komunikacji mógł On wędrować ulicami miast i stawać na progach domów i serc”.
Bóg ma prawo mieszkać w każdej epoce – i tylko od nas zależy, czy Mu na to pozwolimy, czy będziemy Go przez tę epokę nieść.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki