Logo Przewdonik Katolicki

Oswajanie obcych

Monika Białkowska
Spotkanie z uchodźcami z Ukrainy może być szansą na nasze otwarcie się na inność – również tą z dalszych kręgów kulturowych. fot. ALIK KEPLICZ/AFP/ East News

Rozmowa o tym, czy budowanie wspólnej przyszłości z uchodźcami w Polsce jest możliwe, i dlaczego jest takie trudne z dr. Rafałem Cekierą

Porozmawiajmy nie jako dziennikarka z socjologiem, ale jak dwoje ludzi zajmujących się tematami migracji. Ludzie w Polsce mówią o uchodźcach w dwóch różnych językach. Jedni mówią językiem politycznym: że obrona granic jest konieczna. Mają rację. Drudzy mówią językiem moralnym: że ratowanie życia ludzkiego jest obowiązkiem. I również mają rację! Problem w tym, że między tymi dwiema logikami nie ma dialogu. Jedna czytana z perspektywy drugiej wydaje się albo okrucieństwem, albo naiwnością. Jedni albo drudzy są zdrajcami: albo ojczyzny, albo Ewangelii. Jesteś socjologiem, widzisz te procesy szerzej. Co tu się stało?
– Państwo ma prawo bronić swoich granic – to oczywistość, co do której nikt nie ma wątpliwości. Nie unieważnia to jednak innego ważnego dla naszego kręgu kulturowego aksjomatu: życie człowieka i jego godność są wartością najwyższą. Problem z brakiem porozumienia między stronami sporu wiąże się, moim zdaniem, z uwikłaniem go w polityczne rozgrywki. Sposób opisywania i rozgrywania przez władze sytuacji na granicy polsko-białoruskiej może jest przykładem próby zbijania kapitału politycznego na kwestiach migracyjnych i na dramacie osób wykorzystywanych przez reżim Łukaszenki.
Nie jest to przypadek. Narracja o „niebezpiecznym uchodźcy”, przed którym winniśmy się bronić, pojawiła się przed wyborami w 2015 r. i od tamtego czasu temat ten był regularnie podgrzewany.
Jednocześnie wokół pojęcia uchodźcy odbywały się różnego rodzaju zabiegi redefiniujące. Zapisana w Konwencji Genewskiej z 1951 r. definicja uchodźcy jest jasna. Tymczasem zarówno w politycznych wypowiedziach, jak i w narracji medialnej szermowano pojęciami uchodźcy, imigranta, migranta ekonomicznego z ogromną dezynwolturą. Można podejrzewać, że nie tylko z powodu ignorancji, lecz chcąc formułować określony przekaz. Słyszeliśmy, że „to nie są uchodźcy, to są migranci”, co miało nas przekonać, że „migranci” to ktoś gorszy, komu nie powinniśmy udzielać pomocy, nawet jeśli jest w trudnej sytuacji. Również przyjeżdżający do nas do pracy przed wojną Ukraińcy określani byli czasem mianem uchodźców – wówczas, kiedy chcieliśmy ich obecnością usprawiedliwić nasz brak solidarności z Włochami czy Grecją i odmowę przyjęcia chociażby kilkudziesięciu najbardziej potrzebujących pomocy uchodźców w ramach korytarzy humanitarnych. Podczas wystąpienia w Parlamencie Europejskim w 2016 r. ówczesna premier Beata Szydło mówiła o milionie uchodźców z Ukrainy w Polsce. Kilka dni później ówczesny minister Mateusz Morawiecki w Davos twierdził, że Polska przyjęła 350 tys. ukraińskich uchodźców. Nie tylko mieliśmy więc do czynienia z inżynierią pojęciową, ale też bardzo swobodnym podejściem do liczb. Zamiast przygotowywać się do zjawisk, z którymi wcześniej czy później (a jak się okazało, bardzo szybko) mierzyć się jako kraj musimy, traktowano kwestie uchodźców i migrantów jako narzędzie prowadzenia bieżącej partyjnej polityki. Z tego też wynikały te haniebne określenia, które padały w debacie publicznej, w rodzaju traktowania wszystkich uciekinierów wojennych jako „młodych byczków”, terrorystów czy gwałcicieli.

Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś prowadzi swoją narrację polityczną. Na tym opiera się życie społeczne, w wyborach decydujemy, która narracja jest nam bliska. Ktoś prowadzi narrację o imigrantach i w niej aksjomat obrony granic jest nadrzędny. Ale czy nie zgadzamy się zbyt łatwo na wyłączenie takiej narracji z kategorii moralnych? Czy moralne zło może być usprawiedliwione politycznym interesem?
– To wyłączenie z kategorii moralnych może mieć poważne i długofalowe konsekwencje społeczne. Cała ta antyuchodźcza kampania dewastowała również nas samych jako społeczeństwo. Uznaliśmy za dopuszczalne opisywanie ludzi pojęciami, które wcześniej w debacie publicznej uznawane były za przekroczenie cywilizacyjnych i kulturowych norm. Oswoiliśmy się z wirusem infrahumanizacji, czyli takiej pluszowej dehumanizacji: traktowania obcych jako mniej ludzkich od nas, mniej wartościowych, wobec których dopuszczalne jest zawieszanie norm moralnych. W debacie po 2015 r. dotyczyło to uchodźców czy imigrantów, ale jeśli przyzwalamy na rozszczelnienie kategorii człowieczeństwa i sami zaczynamy decydować o tym, kto jest bardziej, a kto mniej ludzki, to jest to bardzo niebezpieczne zjawisko. Kategorię „mniej ludzkich” będzie można stosować do wyborców PiS albo opozycji, w zależności od naszych preferencji, do osób, których nie rozumiemy, z którymi jest nam nie po drodze. I to warunkowanie, kto jest „ludzki”, a kto trochę mniej, pozwala nam uznać za dopuszczalne przerzucanie w zimie osób „na druty”, na drugą stronę leśnej granicy. W końcu, mówimy sobie, to nie nasz problem, to Łukaszenka winny. Racjonalizujemy sobie zgodę na takie postępowanie.

Racjami politycznymi. A to nadal jest człowiek. Nawet gdyby był mordercą, możemy go stawiać przed sądem, ale nie możemy zostawiać go bez wyroku na śmierć w lesie. Myślałam, że Kościół będzie tu swego rodzaju moralnym kompasem, że mocno wybrzmi to nasze „non possumus”. Trochę się rozczarowałam. Zwłaszcza przy sprawie uchodźców na białoruskiej granicy miałam wrażenie, że Kościół w Polsce jako instytucja sam nie może się zdecydować, co jest ważniejsze: czy to myślenie logiką obrony granic, czy logiką obrony życia każdego człowieka.
– Sam staram się to jakoś uczciwe rozsądzić. Musimy zauważyć, że to, co odbieramy jako stosunek Kościoła do tego zagadnienia, jest warunkowane regułami współczesnej komunikacji medialnej. Na przykład apele Rady do spraw Migracji, Turystyki i Pielgrzymek przy KEP, dotyczące uchodźców na białoruskiej granicy, niemal nie przebijały się do świadomości społecznej. Nie było nimi zainteresowania w mediach prawicowo-konserwatywnych, bo raczej nie były zgodne z ich linią programową – ale też nie przebijały się w mediach liberalno-lewicowych, bo nie pasowały do narracji o Kościele w pełni zblatowanym z władzą. A w tych komunikatach Kościół wyraźnie stawał po stronie człowieka i apelował do władz państwowych o humanitarne postępowanie. Z drugiej jednak strony, jak ktoś słusznie zauważył, Kościół katolicki w Polsce ma na tyle dużo zasobów, również medialnych, że opowieść o tym, że nie może gdzieś dotrzeć ze swoim komunikatem, jest nieco bałamutna. Media katolickie – „Przewodnik” jest tu jednym z chlubnych wyjątków – również niekoniecznie chętnie podejmowały ten temat.
Głos Kościoła to jest też głos papieża, który jest jednoznaczny. Tegoroczne orędzie na dzień migranta i uchodźcy zatytułował: „Budować przyszłość z migrantami i uchodźcami”. Z perspektywy wydarzeń ostatniego roku, zarówno na granicy polsko-białoruskiej, ale też naszej fantastycznej reakcji na uciekinierów z Ukrainy, trudno sobie wyobrazić tytuł bardziej adekwatny do aktualnej polskiej sytuacji.

Jeszcze niedawno to budowanie przyszłości było dosyć teoretyczne. Ta polityczna wojna toczyła się o uchodźców, których w Polsce nie było. Od lutego myślimy i rozmawiamy o tym zupełnie inaczej.
– Z jednej strony sytuacja na białoruskiej granicy, a z drugiej wojna w Ukrainie otworzyły nas na procesy, które globalnie dzieją się od bardzo dawna. Najważniejsze, co teraz musimy zrobić, żeby nie zmarnować tego doświadczenia, to nie ulec złudzeniu, że to jest jakaś przejściowa efemeryda – Łukaszenka, wojna, a potem wszystko minie i problem się skończy. Nie. To nie minie. To są procesy, które trwają na całym świecie i będą trwać, a my po prostu pierwszy raz przeżywamy to bezpośrednio. Musimy się z tym zmierzyć, wypracować sposoby reagowania, wypracować sposoby budowania relacji. Nade wszystko, prowadzić uczciwą debatę o kwestiach migracyjnych i wspólnie szukać najlepszych rozwiązań integracyjnych. Oczywiście, jest tu też miejsce dla Kościoła, który może być niezwykle potrzebnym etycznym regulatorem tych procesów. Ale, jak pisze Franciszek – powinniśmy mądrze budować przyszłość z migrantami i uchodźcami. Zresztą to też sposób na wypełnienie dziedzictwa Jana
Pawła II. W kwestiach obrony praw migrantów i uchodźców był on równie kategoryczny jak obecny papież, o czym niestety mało w Polsce chyba pamiętamy.

Ta przyszłość będzie wspólna: czy nam się to podoba, czy nie. Czy wybudujemy mury, czy nie. Nie uciekniemy od tematu – ba, nie uciekniemy od ludzi, którzy idą przez świat. Nie da się ich zignorować. Chociaż wciąż próbujemy.
– No tak, tymczasem w reakcji zaczynamy się posuwać do działań jeszcze niedawno trudno wyobrażalnych, takich jak kryminalizowanie pomocy. Nie tylko pozwalamy ludziom ginąć na naszej granicy, ale osoby, które próbowały im nieść pomoc: podać jedzenie, wodę, opatrzyć rany – są zatrzymywane przez policję, mają stawiane zarzuty, są publicznie nazywane durniami i zdrajcami. A ja myślę, że to są właśnie te osoby, które niegdyś Leszek Kołakowski określał mianem „ludzi piątego rozdziału Ewangelii Mateusza”. Powinniśmy być im wszyscy wdzięczni za to, co robią. Jestem pewien, że kiedyś się tej wdzięczności doczekają.
Ale też musimy widzieć drugą stronę – że ta wspólna przyszłość jednak jest budowana. Spotkanie z uchodźcami z Ukrainy sprawiło, że termin „uchodźca” przestał kojarzyć się z czymś niemal diabelskim. Oswajamy się z innością, z obcością, z tym, że są ludzie w trudnej sytuacji, którym trzeba pomóc.

Przy zastrzeżeniu, że ta „obcość” Ukraińców jest jednak swojska, nie ma między nami przepaści kulturowej, nie ma wielkich różnic religijnych, więc jest łatwiej.
– Oczywiście: jest łatwiej, i dzięki temu właśnie uczymy się w miarę bezboleśnie. Żadna radykalna zmiana z dnia na dzień się nie dokona, ale sądzę, że po doświadczeniu spotkania z ukraińskimi uchodźcami będziemy mniej podatni na tanie i łopatologiczne karmienie nas narracjami o straszliwych uchodźcach, niszczących naszą cywilizację. Myślę też, że pamięć tego spontanicznego, pięknego zrywu solidarności z Ukraińcami po wybuchu wojny może nas zmienić. To było ważne doświadczenie społeczne, w którym konkretni ludzie wzięli obcego pod swój dach, wyszli ze swojej strefy komfortu, zrezygnowali z odrobiny siebie – i odkryli, że obdarowujący staje się obdarowanym, że pomaganie daje mnóstwo frajdy. Zapamiętajmy siebie takimi. Wierzę, że to będzie nas motywowało, że postawy zamknięcia wobec innych skruszeją: bo przecież już wiemy, że ten obcy naprawdę może wnieść w nasze życie mnóstwo bogactwa. Ileż świetnych historii się dzieje w naszych relacjach z Ukrainkami i Ukraińcami, którzy przebywają w Polsce. Pewnie wielu z nas mogłoby przytoczyć przykłady takich międzykulturowych spotkań, z których czerpiemy wiele korzyści.

Ta reakcja na wojnę i na ukraińskich uchodźców była też ważnym doświadczeniem pokoleniowym – z jednej strony cezurą czasową, a z drugiej chyba motywem do budowania własnej tożsamości, poczucia siły, możliwości, szlachetności, policzenia się, ilu nas jest, tych, którzy są solidarni z człowiekiem. To daje poczucie mocy i sprawczości.
– Przeżyliśmy – jakkolwiek źle to brzmi w kontekście wojny i dramatu uchodźców – pewien karnawał wspólnoty, kiedy mogliśmy zawiesić to, co nas różni, i działać wspólnie. I wierzę, że to właśnie jest szansa na odkrywanie w nas braterstwa, na odkrywanie człowieczeństwa, które się nie mieści w ramach jednego narodu czy jednej religii. Mówię o tym, bo sam jestem zmęczony tym samobiczowaniem i ciągłym opowiadaniem o tym, co nam nie wychodzi. To jest mniej produktywne niż szukanie tego, co może nas inspirować i motywować. Ważniejsze teraz jest poszukiwanie, co jeszcze można zrobić, jakie znajdować rozwiązania, na jakiej nadziei można się oprzeć, żeby jednak tę wspólną przyszłość budować. Warto pamiętać, że przybywający tyle wniosą w nasze społeczeństwo, ile stworzymy im ku temu okazji. Myślę, że to jest również szansa dla Kościoła na odbudowywanie autorytetu. Jeśli Kościół katolicki w Polsce, hierarchowie i wierni, wspólnoty parafialne i katecheci, podejdą do tego zagadnienia w ewangeliczny sposób, czytając znaki czasu, jeśli pójdziemy
za głosem papieża Franciszka i Jana Pawła II, to może się okazać, że dzięki takiemu świadectwu łatwiej będzie stawiać czoła postępującym procesom sekularyzacyjnym.

Abp Gądecki kiedyś powiedział, że byłoby dobrze, „gdyby politycy oszczędniej odwoływali się do Boga i chrześcijaństwa, a w zamian za to żyli i działali po chrześcijańsku”
– Nie tylko politykom, ale nam wszystkim zapewne dobrze by to zrobiło.

Poniższe cytaty pochodzą z Orędzia Franciszka na 108. Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy

Budować przyszłość z migrantami i uchodźcami oznacza także uznać i docenić to, co każdy z nich może wnieść do procesu budowania.Podoba mi się podejście do zjawiska migracji, które jest zawarte w proroczej wizji Izajasza, gdzie cudzoziemcy nie są przedstawieni jako najeźdźcy i niszczyciele, lecz jako ochotni robotnicy odbudowujący mury nowego Jeruzalem, Jeruzalem otwartego dla wszystkich narodów (por. Iz 60, 10–11).

Nikt nie może być wykluczony. Jego zamysł jest zasadniczo inkluzyjny i stawia w centrum mieszkańców peryferii egzystencjalnych. Jest wśród nich wielu migrantów i uchodźców, osób przesiedlonych i ofiar handlu ludźmi. Budowanie królestwa Bożego odbywa się z nimi, ponieważ bez nich nie byłoby to królestwo, którego pragnie Bóg. Włączenie osób najsłabszych to warunek konieczny, by uzyskać w nim pełne obywatelstwo.

We wzajemnej otwartości powstają przestrzenie do owocnego zestawienia różnych wizji i tradycji, które otwierają umysł na nowe perspektywy. Odkrywamy też bogactwo zawarte w nieznanych nam religiach i duchowościach, a to pobudza nas do pogłębiania własnych przekonań.


.......................................................................

Rafał Cekiera
Doktor nauk społecznych, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, zajmuje się socjologią religii, migracji i kultury. Konsultor Rady KEP
do spraw migracji, turystyki i pielgrzymek

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki