W dzień po noworocznych podwyżkach cen gazu w głównych miastach Kazachstanu wybuchły protesty. Początkowo miały one pokojowy charakter, jednak gdy nocą z 4 na 5 stycznia siły porządkowe obrzuciły manifestantów granatami hukowymi, polała się krew i rozpętały walki. Liczba zabitych idzie już prawdopodobnie w setki, zaś aresztowanych – w tysiące. A 6 stycznia, poproszone o pomoc przez prezydenta, wkroczyły oddziały rosyjskie.
Oczywiście nie same, lecz – w ramach układu o zbiorowym bezpieczeństwie, podpisanego ongiś przez część byłych republik sowieckich – razem z towarzyszami broni z Białorusi, Armenii, Tadżykistanu i Kirgizji. Chyba jednak mało kto się spodziewa, że tacy np. Ormianie, których kraj ma powierzchnię naszego województwa, spacyfikują dziewięciokrotnie większy od Polski Kazachstan. W tej grze liczą się jedynie Rosjanie.
Kazachski scenariusz, niestety, do znudzenia przypomina niejedno wydarzenie z okresu ostatniego półwiecza. W krajach leżących na wschód od Odry rewolucje robione w środku zimy przeważnie kończą się szybko – roszadą w ekipie rządzącej. Obecnego protestu na pewno nie wywołała demokratyczna opozycja, gdyż wszyscy jej potencjalni przedstawiciele od dawna siedzą w więzieniach. Prowokacyjny charakter tej awantury (z całym szacunkiem dla niewinnych ofiar wśród cywilnej ludności) bije w oczy. Kijów i Warszawa, a wraz z nimi reszta Europy, chyba mogą odetchnąć: rosyjski pyton w naszym kierunku na razie nie uderzy. Musi mieć czas na przetrawienie kazachskiej antylopy.
Drugi po Kadyrowie?
Prezydent Kasym-Żomart Tokajew zapowiada bezlitosne wyniszczenie przeciwników, przy okazji sprytnie podpinając się pod aktualny ton putinowsko-łukaszenkowskiej propagandy: wszystko, co w kraju złe, wywołali zagraniczni agenci oraz „tak zwane niezależne media”. Nieodgadnione oblicze prezydenta, wyćwiczone zapewne na ONZ-owskich salonach, zapowiada pod tą maską osobę, od której szanujący się obywatel nie powinien kupować nawet biletu na tramwaj, nie mówiąc o całym olbrzymim państwie. Ten złodziejski interes Tokajew robi jednak z jeszcze większym od siebie oszustem.
Prezydencki fotel Tokajew przejął w 2019 r. od Nursułtana Nazarbajewa, który jednakowoż zachował „pakiet kontrolny” władzy nad Kazachstanem, pozostając szefem Rady Bezpieczeństwa. W cieniu obecnych zamieszek prezydent przejmując kontrolę nad strukturami militarno-policyjnymi, przejął też pełnię władzy w państwie. Ceną tego układu jest oddanie Kazachstanu Rosji, bo przecież znając politykę Kremla, trudno się spodziewać, aby mirotworcy – jak Rosjanie nazywają żołnierzy pod chorągiewką „sił pokojowych” – skoro już raz tam weszli, mieli kiedykolwiek wychodzić.
Tokajew zapewne spodziewa się, że będzie dla Putina drugim Ramzanem Kadyrowem, po dyktatorsku kierując polityką wewnętrzną kraju, w zamian za bezgraniczną wierność rosyjskiemu samowładcy. Kazachstan jest jednak o wiele większy od Czeczenii, więcej z nim problemów, zatem skutki tej roszady trudno będzie przewidzieć. W dodatku państwo to jest buforem pomiędzy Rosją a Chinami, które chyba nie są zadowolone, widząc że państwo, w jakie dotąd tyle zainwestowały, wymyka im się spod kontroli.
Nacjonalistyczne kręgi w Rosji od dawna domagają się aneksji północnych obwodów Kazachstanu, zamieszkałych w większości przez Rosjan. Nie wydaje się to prawdopodobne – Putin nie będzie grał w dzielenie kraju, skoro ma już cały na talerzu. Chyba że powinie mu się noga, Chiny zareagują ostro, a konflikt się umiędzynarodowi. W żadnym z tych wariantów Tokajew nie ma jednak gwarancji długich i dożywotnich rządów.
30 lat pokoju
Nursułtan Nazarbajew, dziś 82-letni schorowany starzec, jest postacią wyjątkową. Jako przywódca Kazachstanu – najpierw w charakterze pierwszego sekretarza, potem zaś prezydenta – przeżył upadek Związku Sowieckiego, powołanie Związku Suwerennych Państw, zmiany ekip na Kremlu, by w końcu rządzić długie lata drugim po Rosji (pod względem wielkości, a także, ex aequo z Ukrainą, pod względem znaczenia) krajem obszaru postsowieckiego. W tym czasie Rosja przeżyła kilka wojen oraz wielkich zamachów terrorystycznych, w koszmarnej wojnie domowej utonął też leżący na południe od Kazachstanu Tadżykistan. Gdy wokół waliło się i paliło, Kazachstan pozostawał oazą spokoju. Oczywiście za cenę dyktatury, nie zapominajmy, że mówimy o głębokiej Azji. Ale dyktatura Nazarbajewa była łagodna, przynajmniej w porównaniu z metodami, jakie stosowali jego środkowoazjatyccy sąsiedzi – przywódcy Uzbekistanu i Turkmenii. Nazarbajew był po prostu dobrym chanem, cóż z tego, że czerwonego chowu?
Ten 30-letni okres pokoju, w którym Kazachstan stanowił klucz do kwestii bezpieczeństwa poważnej części największego kontynentu świata, właśnie się skończył. Na stole pojawiają się różne projekty – i wszystkie są możliwe. W tym sensie przyszłość Kazachstanu jest także i naszą przyszłością.