Kuliszki zaczynają się kilkaset kroków od Kremla, ale dawniej leżały na krańcu Moskwy. Jak podają kroniki, w roku 1666 (cóż za liczba!) w miejscowym monasterze żeńskim grasowała nieczysta siła. Podobno stąd wzięło się znane w Rosji powiedzenie:
k cziortu na kuliczki, odpowiednik naszego „gdzie diabeł mówi dobranoc”. W XX w. w tymże monasterze mieści się owiany ponurą sławą łagier; jeszcze dzisiaj „służby” okupują część klasztornych zabudowań. NKWD odebrało też wiernym niewielką cerkiew Wszystkich Świętych, na którą, idąc od placu Czerwonego, natykamy się najpierw. Gdy w 1994 r. władze zwróciły świątynię prawosławnym, w krypcie pod nawą znaleziono kości rozstrzelanych.
Diabelski swąd chyba stąd nie do końca wyparował. W pięć lat po makabrycznym odkryciu zarząd Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (RPC) odstąpił cerkiewkę na oficjalną rezydencję patriarsze aleksandryjskiemu. Przypomnijmy, że egipska Aleksandria to, obok Jerozolimy, Antiochii, Konstantynopola i Rzymu, jeden z pięciu najczcigodniejszych patriarchatów chrześcijaństwa. I choć prawosławnych mieszka tam dzisiaj niewielu, jest i pozostanie w pierwszej piątce – dopóki chrześcijaństwo jest chrześcijaństwem. Tym Aleksandria różni się od patriarchatu Moskwy, która, choć jest najsilniejszym liczebnie patriarchatem prawosławnego świata, tytuł patriarszy przyznała sobie sama, i to dopiero w XVI w. I w tym właśnie leży problem.
Policzek za policzek
W listopadzie 2019 r. te same władze RPC wymówiły cerkiew dotychczasowemu zarządcy. Odtąd metropolita Athanasios Kikkotis, Cypryjczyk noszący starożytny tytuł egzarchy Libii, przyjechawszy do rosyjskiej stolicy, będzie się musiał meldować w hotelu. Podobnie jak sam patriarcha Teodor, który jeszcze rok wcześniej celebrował liturgię ramię w ramię z moskiewskim patriarchą Cyrylem. O ile w ogóle zechcą przyjechać.
Powód? Otóż Teodor jednoznacznie poparł decyzję siostrzanego Konstantynopola, który przyznał autokefalię Prawosławnej Cerkwi Ukrainy (UPC). A dla Moskwy, uważającej Kijów za swoje terytorium kanoniczne, jest to policzek, choć przecież patriarcha ekumeniczny Bartłomiej uczynił to w zgodzie z tradycją i kościelnymi kanonami. W zgodzie czy nie w zgodzie, odtąd Konstantynopol oraz wszystkie prawosławne Cerkwie, które tę decyzję uznały, traktowane są przez RPC jako schizmatyckie. I to bynajmniej nie w przenośni, moskiewski patriarchat oficjalnie używa tutaj terminu raskoł, czyli schizma.
Teraz więc padło na Aleksandrię, z którą Moskwa wiązała duże nadzieje w tworzeniu frontu odmowy wobec decyzji Bartłomieja. Tym boleśniejszy spotkał ją zawód i tym bardziej przykra kara, jaką Cyryl nałożył na egipskiego patriarchę.
29 grudnia ubiegłego roku RPC ogłosiła powołanie podległego jej egzarchatu Afryki. Znowu przypomnienie: od samych początków chrześcijaństwa afrykański kontynent, w myśl prawosławnego prawa kanonicznego, podlegał zawsze Aleksandrii. Od teraz podlegać ma Moskwie. Policzek za policzek.
Kto bogatemu zabroni?
Tenże ruch wyraźnie pokazuje, z jakim stopniem powagi obecne władze RPC traktują zasady, respektowane przez ogół prawosławnej wspólnoty. A jest to stopień niewielki. Bo przecież pojęcie terytorium kanonicznego było od lat czołowym narzędziem moskiewskiej cerkiewnej propagandy, zwalczającej wszelkie wpływy religijne mogące zagrozić dominacji Moskwy. Chodzi o to, że na określonym terenie może sprawować władzę tylko jeden biskup, nie dwóch. Tę zasadę określiły już starożytne sobory. Z tego właśnie powodu Moskwa protestowała, gdy Jan Paweł II podniósł istniejące w Rosji katolickie administratury do rangi diecezji, choć katolicyzm i prawosławie to dziś dwa odrębne Kościoły i dwa odrębne „obiegi prawne”. Z tegoż powodu RPC ponawiała swoje protesty za każdym razem, gdy jakaś lokalna Cerkiew zapragnęła się wyzwolić spod dominacji moskiewskiego patriarchatu. Tak było chociażby przed laty w przypadku Estonii, i tak też stało się, na przełomie lat 2018 i 2019, w przypadku Ukrainy.
I teraz nagle RPC pokazała, że świętą i nienaruszalną zasadę, którą sama głosiła od dziesięcioleci, ma w nosie. Tylko dlatego, że tak jej wygodnie. Kto bogatemu zabroni? – jak mawiają nad Wisłą.
Afryka strefą wpływów Moskwy
Ale skąd prawosławie wzięło się w Afryce? Oczywiście pamiętamy z lekcji historii o Aleksandrii oraz chrześcijańskiej Kartaginie, ale na południe od Sahary? Bo o tym właśnie mówimy: w tak zwanej Czarnej Afryce wyznawcami prawosławia mieni się dzisiaj około miliona mieszkańców. Dwie trzecie z nich zamieszkuje Kenię.
Cała historia zaczęła się w 1929 r., kiedy to nauczyciele Kikuju, najliczniejszej grupy etnicznej tego kraju, gremialnie opuścili Misję Szkocką, prezbiteriańską organizację kontrolującą szkolnictwo brytyjskiej kolonii. Prezbiterianie nie uznawali obrzezania kobiet, co dla przywiązanych do tradycji Kenijczyków było rzeczą ważną, nawet po przyjęciu chrześcijaństwa. Tym samym jednak nauczyciele znaleźli się poza obrębem jakiejkolwiek chrześcijańskiej wspólnoty, szukali więc Kościoła, który ich przyjmie. Padło na prawosławie, bowiem w języku Kikuju karinga, czysty, znaczy również „prawowierny”, co można zrozumieć jako prawosławny. A Kikuju chcieli być czyści.
W 1946 r. wszyscy prawosławni Czarnej Afryki uznali się oficjalnie za podlegających jurysdykcji patriarchatu w Aleksandrii.
RPC, powołując egzarchat Afryki, podjęła decyzję czysto polityczną. Rosja bowiem ostro rywalizuje na tym kontynencie z Chinami. W tej grze nie liczą się już jakieś starożytne przesądy. O ile politycznie Moskwa raczej nie ma szans na wygranie tej rozgrywki z Pekinem, na polu religijnym wygrać ją może: wpływy wyznawców konfucjanizmu są bowiem w Afryce mniejsze niż wpływy prawosławia. RPC de facto ogłosiła więc Afrykę swoją strefą wpływów.
Cynizm czy poczucie wstydu?
Zależność od władz świeckich to stara przypadłość rosyjskiego prawosławia. Znana od czasów Piotra I, a także od 1941 r., kiedy to po okresie męczeństwa RPC powołano znowu do istnienia, z woli Józefa Stalina. Ten system działa do dzisiaj.
Decyzja o powołaniu egzarchatu Afryki zapadła dosłownie w dzień po delegalizacji stowarzyszenia Memoriał, ostatniej znaczącej organizacji społecznej pielęgnującej pamięć o ofiarach sowieckiego totalitaryzmu, a więc także, pośrednio, monitorującej kwestię łamania w Rosji praw obywatelskich.
W tej kwestii, chyba moralnie palącej, zarząd RPC nie wypowiedział się ani słowem. I z ludzkiego punktu widzenia trudno się jej dziwić. Oficjalna Cerkiew, choć popierana na wszelkie sposoby przez reżim Putina – a może właśnie dlatego? – nie jest dla Rosjan moralnym autorytetem numer jeden. Pozostaje nim natomiast właśnie Memoriał, o czym przekonująco przypomniał w tekście napisanym dla Katolickiej Agencji Informacyjnej niezależny prawosławny publicysta Siergiej Czapnin.
Być może zatem władykom RPC, odpowiedzialnym za decyzje podejmowane w tej religijnej wspólnocie, jest po prostu wstyd, gdy myślą o Memoriale. Jeśliby tak było w istocie, mimo wszystko dobrze by to o nich świadczyło.