Na początku stycznia ktoś przypomniał mi o Romanie Brandstaetterze. Urodził się on właśnie w tym zimowym miesiącu, daleko stąd, choć to tutaj, w Poznaniu, niemal codziennie przechodzę ulicą jego imienia. Nie ulicą, a uliczką, 170 metrów. Mieszkał niedaleko, stary Żyd w czasach, gdy wydawało mi się, że wszyscy Żydzi w moim kraju wymarli lub wyjechali. Byłam zbyt młoda, gdy w duszpasterstwach akademickich czytano jego poezje, odgrywano sztuki, zaczytywano się Jezusem z Nazaretu. Bo zamknięto go w salkach duszpasterstw, klubów inteligencji katolickiej, pokojów profesorskich na polonistyce, na obronach prac magisterskich i doktorskich. I chyba tak zostało do dzisiaj. 35 lat po jego śmierci jest bohaterem gazetek w szkołach katolickich i prac dyplomowych na wydziałach teologicznych. To nie są oskarżenia wobec tych, którzy o Brandstaetterze pamiętają, ale wobec tych, którzy jego twórczość zmarginalizowali. Może dlatego, że był Brandstaetter za bardzo bezkompromisowy, nie wchodził w koterie i towarzyskie kliki. A może dlatego, że pisał zbyt religijnie, zbyt żydowsko, zbyt katolicko. Jak inaczej tłumaczyć tę nieobecność?
Chasydzkie korzenie
Wspaniałą miał historię, nie dlatego, że był Żydem z Polski, ale wbrew temu. Był polskim Żydem, a to znaczy wzbogacony Polską, jej kulturą i jej antysemityzmem. Polski katolicyzm też odegrał w jego życiu dużą rolę, można wręcz powiedzieć: fundamentalną. Ale od początku, zacznijmy od korzeni.
Chaskiel Brandstätter mieszkał w kamienicy przy rynku, w małym galicyjskim miasteczku. Był kupcem, całkiem bogatym i wykształconym, dostarczał towar do dworu. O brzeskim rynku tak pisał prawnuk Chaskiela: „W dni powszednie rynek roi się od okolicznego chłopstwa i miejscowych Żydów. W ciemnych kałużach człapią ciężkie buty, a zbiedzone konie kopytami szeleszczą w sypkiej słomie, gęsto rozesłanej po ziemi. Natomiast w czas piątkowych wieczorów w niskich okienkach płoną złote światełka łojowych świec, rzucając jasne smugi nikłego blasku w ciemną głąb uliczek. Z narożnej zaś bożnicy płynie zwolna przeciągły śpiew modlących się Żydów. A w soboty wychodzą mieszkańcy za miasto, w szerokie pola, by odetchnąć świeżym powietrzem. Wysokie niebo Podkarpacia błyszczy czystym lazurem nad zoraną ziemią. Skowronek drżąco polata nad skibą, a w trawiastych przykopach bulgoce wąski strumyczek ściekającej wody…”.
W 1842 r. Chaskielowi urodził się syn, Mordechaj. W ojcowskich marzeniach miał zostać rabinem, cadykiem, wielkim mędrcem żydowskim. Mordechaj uczył się więc najpierw w chederze nauczyciela Feiwla Landaua, potem pojechał do Limanowej, gdzie studiował Talmud u tamtejszego rabina. Chasydzi z Limanowej związani byli z cadykiem z Nowego Sącza, Chaimem Halberstamem. Mordechaj słuchał pewnie jego nauk przekazywanych przez rabinów z Limanowej, a kiedy miał 15 lat i wrócił do domu, matka kazała mu jechać do Tarnowa. Czekała tam na niego Sprinze, córka Abrahama, której nigdy przedtem nie widział. Stąd Brandstaetterowie wzięli się w Tarnowie.
Mordechaj dalej studiował Pisma, ale coraz częściej odwracał się od chasydyzmu w kierunku nurtu oświeconego judaizmu. Zaczęło się być może od literatury, bo zamiast tylko i wyłącznie Biblię zaczął czytać Goethego. Uczył się niemieckiego i francuskiego, wyjechał do Wiednia. Co więcej, sam zaczął pisać! Po hebrajsku! Nieświęte teksty! „Aż nagle jak grom z jasnego nieba spadła na spokojne miasteczko straszna nowina: Mordechaj Dawid Brandstaetter, duma Brzeska, syn prawowitego chasyda Chaskla, zgolił pejsy, przystrzygł brodę i zrzucił chałat! Miasteczko posmutniało: Apikores!!!”. Nazwany w Brzesku heretykiem, publikował swoje opowiadania w piśmie „HaShahar” i osiągnął duży sukces. Tłumaczono go na kilka języków, a na początku XX w. w Warszawie wydano trzy tomy jego utworów.
Był Żydem nowoczesnym, otwartym na świat, przeciwnikiem izolacji i religijnego fanatyzmu. Biblii nigdy nie odtrącił, wiary nigdy nie stracił. Miał 15 dzieci, dwoje zmarło w okresie niemowlęcym. Ostatni syn miał na imię Eliezer. Ożenił się z Marią, też Brandstaetter. W 1906 r. urodził im się syn, Roman.
Ocaleniec
Z dziadkiem w jidysz nie rozmawiał, ale opowieści cadyków słuchał pewnie od dziecka. Wzrastał w kulturze Słowa i biblijnych historii. Postacie z jej kart przybierały twarze najbliższych krewnych i sąsiadów. Wszystkie historie sprzed tysięcy lat działy się tu i teraz, w galicyjskim miasteczku. „Gdy ojciec wieczorem czytał Biblię, chodziłem po pokoju na palcach. Dziadkowi nigdy bym się nie ośmielił przerwać jej lektury. Obaj byli dla mnie w takich chwilach naznaczeni przywilejem nietykalności” – wspominał poeta w książce Krąg biblijny. Dziadek Mordechaj uczył go czytania, a raczej odczytywania Biblii, poznał ją najpierw z jego ustnych opowiadań. Roman należał więc do prywatnej, osobistej jesziwy swego dziadka. Gdy był dorosły, usłyszał od niego: „A gdy zestarzejesz się, dojdziesz do przekonania, że wszystkie księgi, jakie przeczytałeś w życiu, są tylko nieudolnym komentarzem do tej jednej, jedynej Księgi”. Po latach, gdy odrzucony traumą krucyfiksu, pod który prowadzała go chrześcijańska służąca, spojrzał na Chrystusa z Asyżu w pokoju na jerozolimskim poddaszu, pojął Słowo.
Ciekawa jest jego droga duchowa, a może raczej duchowo-literacka, skoro w literaturze postanowił się wyrażać. Pierwsze opowiadanie, Tragedia Juliana Klaczki, o losie Żyda „przechrzty”, który ostatecznie swój wybór potraktował jako pomyłkę. Potem syjonistyczne przebudzenie, spotkanie siebie – Żyda i spotkanie Jezusa – Żyda. „Aż nagle, dosłownie nagle, bez powodu, bez niczyjej inicjatywy, impulsywnie, samorodnie, całkowicie, organicznie – pamiętam tę chwilę dokładnie – uświadomiłem sobie jedną prawdę: JESTEM ŻYDEM! Świadomość ta olśniła mnie jak błyskawica, jak OBJAWIENIE” – pisał.
Syjonizm uratował mu życie w sensie dosłownym. Z pierwszą żoną, zasymilowaną Żydówką warszawską, Tamarą Karren, wojnę przeżył w Palestynie. Jego rodzice nie – zginęli w Auschwitz, jak większość jego rodziny. Czy ktoś ocalał z dziesięciorga jego stryjów i ciotek? Czy słynna krakowska agentka Gestapo, Stefania Brandstätter, do tej rodziny należała? Czy o niej słyszał? Czy szukał poholokaustowych powiązań, losów, grobów? Nawet jeśli tak, to tylko pokazuje, w jak złożonej, w jak skomplikowanej historii żyjemy.
Zapomnicie o mnie
Miał Brandstaetter trochę swoich tajemnic, jak każdy. Podobno w jego mieszkaniu wisiały na ścianach zdjęcia przodków: jego, tych żydowskich i tych polskich – jego żony. Drugiej. O tej pierwszej, z którą się rozstał w Palestynie, gdy postanowił się ochrzcić, raczej nie mówił. Holokaustową tematykę podejmował w swoich utworach, ale nie na sposób dzisiejszy, otwarty i ekshibicjonistyczny, lecz uzdrawiający.
Nie dał się wciągnąć w żadne literackie koterie, lubił towarzystwo katolickiej inteligencji, nie znosił konformizmu. Ojcu Janowi Górze powiedział, że jest w posiadaniu teczki. Nazywała się: Księga Ześwinień Pisarzy Polskich. Mało miłosiernie zbierał do niej dowody sprzeniewierzeń polskich literatów: kto napisał wiersz o Stalinie, kto uprawiał marksistowskie analizy, kto donosił… Uważał, że ma do tego prawo. Sam odmówił, gdy obiecywano mu w zamian willę w Szczecinie. Żył chyba trochę w poczuciu niesprawiedliwości, która go za ten nonkonformizm spotkała. O Psalmach Miłosza mówiono, o jego – przecież lepszych, bo wyrastających z korzeni – nie. „Zapomnicie o mnie, zapomnicie…” – mówił z żalem do przyjaciół. No i cóż, czy oprócz nich ktoś jeszcze czyta Jezusa z Nazaretu, Brandstaettera dzieło życia?