Logo Przewdonik Katolicki

Co dostałem od Żydów

Agnieszka Kostuch
fot. Wikipedia, x3

W pamięci o Żydach, którzy byli członkami polskiej społeczności, tkwi wielkie bogactwo. Czas, byśmy odkryli, że to także nasze dziedzictwo.

Polska pełna jest żydowskich rzeczy. Porzuconych, wziętych pod opiekę, przywłaszczonych, przejętych, znalezionych i takich, które wciąż czekają na odkrycie. Kurzą się na strychach, zalegają w piwnicach, tkwią w podziemnych skrytkach lub na widoku w serwantkach za szybą. Pozornie przynależą do swojego miejsca” – tak pisze Patrycja Dołowy w prologu Skarbów. Czy jest to zatem kolejna książka o rzeczach, które opowiadają historie ludzi (ten rodzaj narracji jest znany polskiemu czytelnikowi, patrz: Wicha, Szatters)? Tylko częściowo. Przedmioty są w tle tej opowieści. Głównymi jej bohaterami, narratorami są tzw. poszukiwacze i strażnicy żydowskiej pamięci.

Niezrozumienie, obojętność, wrogość
Jest to pierwsza taka publikacja w Polsce (o jakiej mi wiadomo), zawierająca prawdziwe historie ludzi, którzy poświęcili (i poświęcają nadal) swój czas, siły i nierzadko pieniądze, żeby ratować od zapomnienia historie dawnych żydowskich społeczności i od całkowitego zniszczenia – cmentarze żydowskie czy budynki sakralne wyznawców judaizmu (synagogi, domy modlitwy), znajdujące się na terenie Polski. Losy cmentarzy żydowskich w różnych miejscach naszego kraju opisał dokładnie Krzysztof Bielawski w swojej książce Zagłada cmentarzy żydowskich (2020). Notabene ta przejmująca lektura była dla mnie przysłowiową kroplą, która przelała czarę goryczy i zdeterminowała do podjęcia oddolnych działań na rzecz uratowania macew w mojej rodzinnej miejscowości i przywrócenia ich na lokalny cmentarz żydowski. Podczas lektury Skarbów odnajdywałam wiele analogii z moim osobistym doświadczeniem w zakresie poszukiwań genealogicznych, jak i pracy na rzecz upamiętnienia dawnej żydowskiej społeczności w Trzemesznie.
Niestety w opowiedzianych historiach przewijały się jak refren kolejne „kłody pod nogi”, rzucane tym bohaterom-społecznikom z najróżniejszych stron. Niezrozumienie, obojętność, czy wręcz wrogość wobec podejmowanych przez nich wysiłków były i są ich chlebem powszednim. Do tego dochodzą posądzenia o interesowność i „pracę na zlecenie przez Żydów”. A jednak – przynajmniej ci, których historie opowiedziała Dołowy – nie poddali się w czynieniu dobra. Siostra Małgorzata Chmielewska powiedziała kiedyś, że największym zwycięstwem szatana jest utrata wiary w czynienie bezinteresownego dobra. Też tak to czuję. I im dłużej pozostaję z tymi przeczytanymi historiami, tym bardziej dochodzę do wniosku, że to nie opiekunom pamięci trzeba współczuć (chociaż wiele przeszli i bywają wciąż osamotnieni w swoich środowiskach), ale tym, którzy nie rozumieją ich pracy lub wręcz ją zwalczają.

„A gdyby to była moja mama?”
Jeden z tych społeczników, Krzysztof z Biecza, mówi autorce Skarbów tak: „Czy pani wie, jaka to przyjemność robić coś całkowicie bezinteresownie, a jeszcze być posądzonym o to, że się od Żydów bierze pieniądze? Mnie to nie denerwuje, spływa to po mnie jak woda po psie. A czasem, gdy ktoś pyta, ile za to od Żydów dostałem, mam ochotę odpowiedzieć: «Stary, ja tyle od nich dostałem, że sobie nie wyobrażasz, ale ja ci tego nie będę tłumaczył, bo nigdy nie zrozumiesz, co to jest za bezcenna rzecz»”. Ta wypowiedź, choć trochę ironiczno-humorystyczna, ma jednak głęboki sens i odsyła nas do najważniejszego (być może) pytania w kontekście podejmowanych przez tych ludzi prac społecznych: dlaczego oni to robią? Najlepiej będzie, jak przytoczę ich odpowiedzi dosłownie.
Wojciech z Żarek: „Czułem wstyd, czułem się winny. Czułem, że to, co robię, to rodzaj zadośćuczynienia za moją niewiedzę, za moje zaniedbanie, za milczenie moich nauczycieli”.
Irek z Dębicy: „Pojawił się wstyd. Okropny, palący wstyd, że ten cmentarz jest w takim stanie. Że obok znajduje się cmentarz wojskowy, dalej parafialny, wszystko zadbane, wycackane. A tu? [na cmentarzu żydowskim w Dębicy – przyp. AK] Pastwisko […] Gdyby tu mieszkał jeszcze chociaż jeden Żyd, to ja bym wolał nie być tym symbolicznym Żydem, jak mnie określono. Ale znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo nie ma kto się tym zająć”.
Karolina z Będzina: „Nigdy byśmy się tym nie zajęli, gdyby do 2008 roku te wszystkie polsko-żydowskie sprawy zostały w Będzinie pozałatwiane, a tymczasem wciąż było mnóstwo do zrobienia i nikt tego nie chciał […] Gdy nabiera się wiedzy o pewnych sprawach, to już nie ma odwrotu. Coś się o nas upomniało. Trafiło na naszą empatię. Wzięliśmy za to odpowiedzialność”.
Ula z Mszany Dolnej: „Mówią [niektórzy mieszkańcy Mszany – przyp. AK], że dla nich to za trudne, za dużo cierpienia. A ja sobie myślę zawsze: «A gdybym to była ja [Żydówką z przedwojennej Mszany, która zginęła w czasie wojny – przyp. AK], gdyby to były moje dzieci, moja mama?». To nie pozwala pozostać obojętnym”.
I ostatnia, przejmująca wypowiedź Wojtka z Ostrowca Świętokrzyskiego: „Staram się uciekać, ale mi się nie udaje. Kolejne duchy przychodzą i co? Czy można im powiedzieć: «Idźcie do kogoś innego?» […] Zamierzam po prostu nadal zbierać okruchy i je składać w jedno miejsce. Wiele z tych osób wciąż nie zostało opłakanych i to musimy zrobić my. Nie w obrządkach religijnych, tylko we własnych, ludzkich, w sercu”.

Szacunek dla siebie i satysfakcja
W książce poruszonych jest wiele newralgicznych tematów, m.in. kwestia odpowiedzialności za stan cmentarzy żydowskich w Polsce i kwestia prawa własności do przedwojennego mienia żydowskiego, w tym przedmiotów przywłaszczonych przez Polaków-sąsiadów. Prędzej czy później każdy z opisywanych społeczników zderzył się z atakami ludzi złej woli, którzy najczęściej odwołują się właśnie do tych dwóch spraw. A one wymagają spokojnej debaty, a nie pyskówek i wylewania pomyj na niewinnych ludzi. Irek z Dębicy bardzo słusznie zauważa: „Największym motorem tej nagonki [wobec Żydów i osób zajmujących się ochroną dziedzictwa żydowskiego – przyp. AK], która istniała zawsze, a teraz rośnie w siłę, są zazdrość i sprawy materialne […] Chciałbym, żeby dyskurs polsko-żydowski był na poziomie filozofii, religii, ale nie jest, jest na poziomie materialnym: ktoś komuś coś zabrał i nie chciał oddać, ktoś kogoś zamordował, bo nie chciał oddać. Tkwimy na takim pierwotnym poziomie”. Na szczęście Patrycja Dołowy w swojej książce pokazała, że nie wszyscy tkwią na tym poziomie.
Po lekturze Skarbów pierwszą moją myślą była ta, że potrzebuję grupy wsparcia. Że działając na tak trudnym polu dojdę do ściany z napisem: „To mnie przerasta” (jak zresztą powiedział jeden z bohaterów książki). A może już pod nią stoję? Wszak kiedy słyszy się, że budynek dawnej synagogi w Poznaniu sprzedano prywatnej osobie i chociaż nie zostanie przerobiony na hotel czy blok mieszkalny (jak planowano), to wciąż jego los jest niepewny, można zwątpić nie tylko w swoje siły, ale i wszystkich razem wziętych strażników pamięci na całym świecie. Czy naprawdę jesteśmy bezsilni wobec mamony pieniądza? Bohaterowie Skarbów udowadniają, że nie (choć nie wszystko im się udaje). A co z tego mają? Jak mówi jeden z nich: „Szacunek dla samego siebie i satysfakcję”.
Skarby to ważny, odważny głos w debacie o sens ochrony dziedzictwa żydowskiego w Polsce. Warto się w niego wsłuchać.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki