Tragedia w Uvalde w Teksasie, gdzie nastolatek zastrzelił 19 dzieci i dwie nauczycielki w szkole, rozpętał tradycyjną dyskusję o wolności posiadania broni. Ona się toczy w USA, gdzie prezydent Joe Biden walczy słowami z lobby obrońców tego prawa. I ona się toczy, mniej dramatycznie, także w Polsce.
U nas zwolennicy większej dostępności broni to na ogół ludzie prawicy. Ale nie wszyscy, to jest charakterystyczne dla „wolnościowców” spod znaku Korwin-Mikkego. PiS był przez lata zwolennikiem obecnie obowiązujących restrykcji, w imię kontroli nad potencjalnymi przestępcami. Dziś skłania się do jakichś modyfikacji tych zasad. Głównie po to, aby zadowolić marginesy własnego obozu, dawnych polityków partii Gowina czy resztki formacji Kukiza. Przy czym nie obiecuje się nam, że będziemy kupowali karabiny w sklepach, a tylko że łatwiej będzie uzyskać pozwolenie na nie. Skądinąd większość rządowa z tym się nie spieszy.
Ludziom, którzy pieklą się w necie, że zgoda na powszechny dostęp do broni to wyznacznik konserwatyzmu, przypomnę, że to specyfika Ameryki. Tam to nie jest tylko kwestia lobbingu producentów i sprzedawców. To ugruntowana tradycja, wpisana w Konstytucję USA.
Dobra czy zła tradycja? Tym, którzy kwestionują związek między łatwością zachowań przemocowych i tymi prawnymi, ale i kulturowymi nawykami, podpowiem, że Stany Zjednoczone to właściwie jedyny teren, na którym takie strzelaniny powtarzają się regularnie. Ledwie kilka miesięcy temu supermarket w Buffalo, wcześniej kościół prezbiteriański w Laguna Woods. Różne są motywy, ale szkoły to szczególnie przerażające wylęgarnie takiej przemocy. Powstał na ten temat nawet wybitny film Słoń Gusa Van Santa.
Europa nigdy do broni tak się nie garnęła. I zna jedynie pojedyncze przykłady takich masakr: jedna gdzieś w Finlandii, inna gdzieś w Niemczech. Można byłoby twierdzić, że jeśli przemoc wzrasta, może prawo do samoobrony, do bezpieczeństwa, jest ważniejsze niż takie czy inne ryzyko. Albo że wobec mniejszej fascynacji bronią w krajach europejskich, to ryzyko nawet przy liberalizacji dostępu do broni nie jest aż tak wielkie – pomimo globalizacji wzorców.
Może tak, może nie. Ludzi, którzy powtarzają, a widziałem takich głosów w sieci wiele, że nożem czy pogrzebaczem też można zabić, spytam, czy słyszeli o zabiciu kilkudziesięciu osób przy użyciu pogrzebacza. W Polsce mieliśmy wrażenie w latach 90., że przemocy, także strzelania do ludzi, jest coraz więcej. Ale wzrost takich przypadków się zatrzymał, nawet cofnął. Byłbym więc ostrożny. Może ktoś dostałby narzędzie obrony własnego domu. Ale może kogoś innego by podkusiło. Nie tylko do strzelania w miejscach publicznych. Ale pistolet w teczce mężczyzny albo torebce kobiety to być może dodatkowa zachęta, aby rozstrzygnąć konflikt najbardziej definitywnie. I najbardziej krwawo.
Takie było moje nastawienie przez lata. I w zasadzie nadal jest. Pewną wątpliwość wzbudziła we mnie dopiero wojna za naszą wschodnią granicą. Ludzie zaczęli się garnąć do wojskowych przeszkoleń. Naturalnie one nie wymagają zabierania broni do domu. Ale prześladuje mnie wizja wroga wdzierającego się nagle do naszych miast, pojawiającego się przy naszych domach, agresywnego, nastawionego na zabijanie, grabieże, gwałty.
Czy przynajmniej niektórzy Polacy nie powinni mieć na wszelki wypadek narzędzi obrony? W końcu masowy dostęp do broni w Szwajcarii nie zaowocował falą zbrodni. Może więc nie groziłoby to i nam. Pozostaję z tą wątpliwością. Ale na razie tylko wątpliwością. Wciąż wierzę, że nie musimy się amerykanizować. Kiedy przestanę wierzyć?