Słowo, które czytamy w Niedzielę Chrztu Pańskiego, dzieli się wyraźnie na dwie części. W pierwszej słyszymy wyznanie św. Jana Chrzciciela, który wobec mnożących się domysłów na temat swojej misji i domniemań, że to on jest oczekiwanym Mesjaszem, składa świadectwo o Jezusie. Prorok z pokorą zapowiada, że idzie mocniejszy od niego, Ten, który będzie chrzcił Duchem Świętym i ogniem, a nie wodą Jordanu. W świetle tych słów zdumiewająca wydaje się decyzja Jezusa, by wejść do rzeki i pozwolić obmyć się Janowi. Czy Mesjasz potrzebuje, jak inni ludzie, pokutnego wylania wody, obmycia z grzechów i win? O tym – o Jezusowym chrzcie – opowiada druga część fragmentu Ewangelii św. Łukasza.
Chrzest Syna Bożego nie był tylko wypełnieniem Prawa i prorockich zapowiedzi. W wodach Jordanu Zbawiciel wziął na siebie ciężar naszych grzechów i popełnionego zła. Ale nieskończenie ważniejsze jest to, że otworzyło się nad Nim niebo, przecież zamknięte dotychczas dla ludzi. Ważniejsze są pokrzepiające słowa Ojca, który wyznaje, że Jezus jest Jego umiłowanym Synem. Na czas rozpoczęcia publicznej misji na ziemi Syn otrzymuje od Najwyższego zapewnienie o wsparciu i towarzyszeniu.
Chrzest Jezusa mówi nam jednak coś jeszcze. Jest świadectwem, że fundamentem relacji z Bogiem nie jest gniew za grzechy i rozliczanie win, ale bezinteresowna miłość, miłosierna i przebaczająca. Co trzeba zrobić, aby jej doświadczyć? Nic, bo jest niezasłużona. I zarazem wiele, bo nie nawiąże takiej relacji z Panem człowiek, któremu wydaje się, że jest doskonały, moralnie nieskazitelny. Na miłość Boga zdolne jest otworzyć się tylko serce pokorne, świadome swojej słabości i grzeszności, łaknące uwolnienia i przebaczenia. Taka była wspólnota ludzi nad wodami Jordanu. Przyszli, by obmyć się Janowym chrztem w geście pokuty i żalu. Nawet Jezus, najczystszy i bezgrzeszny Baranek Boży, nie postawił się ponad nimi, ale stanął solidarnie pośród nich. Ewangelista Łukasz pisze o tym jednoznacznie: „Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest”. Stawiając się w pozycji lepszego i sprawiedliwszego od innych, człowiek zamyka się przed miłością i jest to największa krzywda, jaką sam sobie może wyrządzić.
Warto w tym miejscu zastanowić się nad tym, czy doceniamy tę niezasłużoną pieczęć miłości, jaką Pan postawił na naszych duszach w sakramencie chrztu. Gdy kapłan obmywał nasze głowy, otwarło się niebo nad każdym z nas, bez wyjątku, a Ojciec wyznał: „Ty jesteś moim dzieckiem umiłowanym, w tobie mam upodobanie”. Jeśli mamy tego świadomość, jeśli wiemy, że od tego momentu zaczęło się dla nas nowe życie, wszystkie kolejne lata winny nam upływać w odniesieniu do tego wydarzenia, stawać się naszym osobistym, indywidualnym dialogiem miłości z Bogiem.
Sposób pojmowania sakramentu chrztu – niezależnie od dyskusji na temat, kiedy powinien być przyjmowany – świadczy o kondycji całej wspólnoty Kościoła. Nazbyt często niestety pierwszy sakrament, który przyjmujemy, traktowany jest jak bilet wstępu do świątyni czy certyfikat uprawniający do skorzystania z kolejnych „przywilejów” chrześcijan, jakby Kościół był punktem usługowym czy klubem dla wybranych, a nie żywą wspólnotą uczniów Jezusa. A przecież to chrzest definiuje nasze wzajemne relacje, czyni nas braćmi i siostrami, sprawia, że Bóg staje się nam bliski i konkretny. To chrzest rozpoczyna naszą drogę głoszenia Dobrej Nowiny w codzienności, otwiera nas na Ducha Świętego i powoduje, że stajemy się misjonarzami Jezusa w świecie. To dar, za który winniśmy codziennie dziękować Panu i przez jego pryzmat patrzeć na nasze życie. Gdyby chrześcijanie potrafili doceniać jego wielkość, świat zajaśniałby ich entuzjazmem wiary i radością głoszenia Ewangelii.