Carol of the bells to jedna z najpopularniejszych kolęd całego świata. Kolędę dzwonów uwielbiają szczególnie Amerykanie, wykonując ją w chórach chłopięcych, żeńskich i mieszanych, w salach koncertowych, ale przede wszystkim w kościołach i kaplicach różnych wyznań – w okresie po Bożym Narodzeniu. Gdyby zapytać o pochodzenie tego utworu przeciętnego anglosaskiego słuchacza, zapewne przysięgać będzie, że jest to produkcja rodzima. Mało kto wie, że w rzeczywistości kolęda ta wywodzi się z Ukrainy. A w dodatku owiana jest mgłą mrocznej tajemnicy.
Szczodry wieczór
Szczedryk – taki naprawdę nosi tytuł ów utwór – to na Ukrainie nazwa prastarego słowiańskiego obyczaju. Z nowym rokiem nasi przodkowie, podobnie jak my dzisiaj, zwykli życzyć sobie wszelkiej pomyślności. Życzenia składano w czasie tak zwanej równonocy, gdy zima przechodziła w wiosnę. W „szczodry wieczór” chodzący od chaty do chaty śpiewacy obdarowywani byli przez gospodarzy tym, czym chata bogata. W zamian otrzymywali życzenia, aby ich hojność wynagrodziło bóstwo, nieskąpiące rodzinie dostatku przez cały rok. Pamiątką tego zwyczaju są chociażby pierożki zwane „szczodrakami”, które wypieka się w różnych regionach Polski.
Wraz z przyjęciem chrześcijaństwa „szczodre wieczory” przeniesiono na okres Bożego Narodzenia. Teraz już nie pogańskie bóstwo, ale Chrystus błogosławić miał nawiedzanym przez kolędników gospodarzom. Na Ukrainie szczedryk obchodzi się po staremu, według juliańskiego kalendarza, 13 stycznia, to znaczy tydzień po prawosławnym Bożym Narodzeniu. Lokalną osobliwością jest fakt, że tradycyjne pieśni wykonują dziewczęta.
Wiejska orkiestra symfoniczna
Interesujący nas utwór nie jest jednak pieśnią tradycyjną, lecz kompozycją opartą na tradycyjnym motywie. Kolędę napisał Mykoła Łeontowycz, dobrze zapowiadający się twórca ukraińskiego kulturalnego odrodzenia pierwszych dekad XX wieku.
Łeontowycz był synem prawosławnego księdza z Podola. To dość typowa sytuacja na Ukrainie, gdzie istniały (oraz istnieją do tej pory) całe rody utalentowanych księży prawosławnych i greckokatolickich. W sytuacji gdy ludzie wykształceni z reguły przyjmowali „wysoką”, „miejską” kulturę polską lub rosyjską, rodziny popów, zwanych też parochami (odpowiednik naszego proboszcza), były prawdziwymi rezerwuarami ukraińskiej inteligencji oraz środowisk artystycznych.
Tak było i w tym wypadku. Talent Mykoła odziedziczył po ojcu, wiejskim proboszczu, który był nie tylko niezłym śpiewakiem, ale też – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – multiinstrumentalistą. Młody Łeontowycz szczególnie polubił skrzypce i fortepian, jednak sławę przyniosły mu dyrygentura i komponowanie. Już od dwudziestego roku życia zatrudniony był jako nauczyciel w wiejskich szkołach, ale już wtedy umiejętnościami wykraczał daleko poza poziom wiejskiego nauczyciela, o czym niech zaświadczy chociażby to, że w zabitym deskami Czukowie, gdzie przyszło mu pracować, potrafił zorganizować… orkiestrę symfoniczną. Duże brawa dla organizatora, ale pamiętajmy też, że z próżnego nawet Salomon nie naleje, a muzyczne talenty ukraińskiego ludu chyba wszystkim są znane.
Łeontowycz, który z czasem zdobył wyższe wykształcenie muzyczne, położył też duże zasługi jako badacz i kustosz tradycji. Wydał dwa tomy pieśni podolskich, własnoręcznie zebranych i opracowanych. Szczedryk, wykonany po raz pierwszy w 1916 r. przez chór uniwersytecki w Kijowie, od razu wzbudził entuzjazm publiczności, stając się pieśnią znaną na całej Ukrainie.
Jego bronią była pieśń
Aczkolwiek świadomy Ukrainiec, Łeontowycz bynajmniej nie był typem bojownika. Nie był też fanatykiem żadnej ideologii. Podczas rewolucji prowadził chór robotników, który kilka razy wystąpił na antycarskich mityngach i to zwróciło nań uwagę policji. Kompozytor uciekł wówczas do Tulczyna (gdzie znajduje się słynny park „Zofiówka” Potockich) i tam przyczaił się jako skromny nauczyciel. Jego „bronią” nie był przecież nagan ani ulotki, lecz pieśń.
Fama „ukraińskiego budziciela” nie była jednak bezpieczna w czasach, które wymagały opowiedzenia się po czerwonej albo białej stronie rewolucyjnej barykady. Gdy latem 1919 r. do Kijowa wkroczyły oddziały białego generała Denikina, który Ukraińców miał za separatystów i zdrajców, Łeontowycz znowu musiał uchodzić do prowincjonalnego Tulczyna.
Gdy przewaliła się fala wojny domowej, wydawało się, że wreszcie będzie można wrócić do spokojnej pracy nad szerzeniem narodowej kultury.
70 lat milczenia
To była noc na 23 stycznia 1921 roku, dziesięć dni po „szczodrym wieczorze”. Kompozytor odwiedził wtedy ojca, który prowadził parafię we wsi Markowka koło Hajsynia. Nagle przed plebanię zajechały sanie, z których wysiadł dostatnio ubrany mężczyzna z karabinem na ramieniu. Wylegitymowawszy się papierami CzeKa (tajna policja, poprzedniczka NKWD i KGB), powiedział, że przysłano go tutaj dla tropienia bandytyzmu i poprosił o nocleg. Podobnym „prośbom” się wtedy nie odmawiało, ksiądz położył więc gościa w jedynym wolnym łóżku, które stało w sypialni Mykoły.
Nad ranem starego księdza poderwał odgłos wystrzału. W pokoju zobaczył syna, który nim osunął się na podłogę, wyszeptał zdziwiony: „Co to, wybuch?”. Morderca w tym czasie spokojnie repetował karabin. Następnie związał ręce wszystkim domownikom i obrabował leżącego Łeontowycza. Gdy zbiegł, ojciec wezwał na pomoc lekarza, ale nim ten dotarł na miejsce, syn już był martwy.
Cała historia przez 70 lat była tematem tabu na sowieckiej Ukrainie. Dopiero po odzyskaniu niepodległości można było dowiedzieć się szczątków prawdy z zachowanych akt hajsyńskiej CzeKa, a także z zapisków przyjaciela kompozytora. Znamy nazwisko mordercy, który figurował w aktach jako „powiatowy informator” bolszewickiej bezpieki. Afanasij Hryszczenko podobno narobił kłopotu władzom, kilka dni po zabójstwie Łeontowycza postrzelił milicjanta, potem zaś definitywnie zbiegł i zmylił pogonie. Według akt była to więc „prywatna inicjatywa” zwykłego bandyty, który dla zbrodni posłużył się służbowymi papierami. Cała sprawa jednak wygląda dziwnie i nadal nie można wykluczyć, że było to zlecone z góry polityczne morderstwo, „ustawione” jako akt samowoli. Gdyby tak było naprawdę, zabójstwo kompozytora byłoby ponurym preludium ludobójstwa, jakiego dekadę później dopuściła się na Ukraińcach – inteligencji i prostych ludziach – stalinowska Rosja.
Nowe wcielenie
Wieść o zabójstwie dopiero piątego dnia dotarła do Kijowa, wywołując szok. Najwybitniejsi muzycy Ukrainy powołali wtedy specjalny komitet pamięci, który działał do 1928 r., kiedy to bolszewicy rozwiązali go jako „zarażony burżuazyjnym nacjonalizmem”.
Zanim to jednak się stało, przypisany naszej kolędzie los robił swoje. Gdy jesienią 1921 r. ukraiński chór wykonał Szczedryka w nowojorskiej Carnegie Hall, entuzjazm publiki przypominał ten z Kijowa, sprzed pięciu lat. Z czasem jednak o kolędzie zapomniano. Dopiero w 1936 r. przypomniał sobie o niej Peter Wilhousky, popularny amerykański kompozytor i dyrygent ukraińskiego pochodzenia. Zaaranżował melodię kolędy pod nowy, angielskojęzyczny tekst – i w tej formie, jako Carol of the bells, rozpoczęła ona swoje drugie życie. I w tym wcieleniu ją znamy. Na Ukrainie pamiętają jednak o pierwowzorze i Szczedryk wykonywany jest tam chyba częściej od swojego sobowtóra.