Logo Przewdonik Katolicki

Coś wisi w powietrzu

Jacek Borkowicz
Ukraińska żołnierka nieopodal miejscowości Debalcewo, które od 2015 r. jest pod kontrolą prorosyjskich separatystów z Donieckiej Republiki Ludowej fot. Andriy Dubchak/AP-East News

Jeżeli Rosja zdecydowałaby się uderzyć na Ukrainę i uczyniłaby to z sukcesem, jej wojska weszłyby najpierw na tereny zamieszkałe przez ludność rosyjskojęzyczną. Co wcale nie znaczy, że za Rosją tęskniącą.

A militarna okupacja, paradoksalnie, mogłaby tam kulturowe związki z rosyjskością dodatkowo osłabić. W Moskwie z pewnością zdają sobie z tego sprawę.

Fenomen Donbasu
Tym mianem zwykło się określać dwa obwody (odpowiedniki naszych województw), doniecki i ługański, leżące we wschodniej części Ukrainy, sąsiadującej z Rosją. To najbardziej zrusyfikowana część kraju i nie jest to bynajmniej tylko wynikiem spuścizny po Związku Sowieckim. Sprawa jest znacznie starsza.
Donbas to nazwa świeża, synonim Zagłębia Donieckiego, jednego z większych węglowych rezerwuarów Europy. Zanim jednak powstały tutaj kopalnie, a także zanim pobudowano tu stałe osady, rozciągał się w tym miejscu bezludny step. Oddzielał on najdalsze kresy Rzeczypospolitej od państwa moskiewskiego. Ponieważ nie tylko natura, ale i międzyludzkie relacje próżni nie znoszą, pustkowia owe przemierzały tatarskie czambuły, w drodze na północ, gwoli pożogi, rabunku i po chrześcijański jasyr. Po Tatarach, których wyparli w głąb Krymu Moskale, przybyli tu Ukraińcy, uchodzący przed uciskiem ze strony polskich „królewiąt”. To oni właśnie byli pierwszymi stałymi osadnikami. Odtąd byli poddanymi Rosji, z którymi łączyła ich prawosławna wiara. Zachowali jednak swój język.
Z czasem osadników przybywało, i to z różnych stron świata. Żeby się dogadać, musieli używać rosyjskiego. Stąd wzięła się, wyraźna już w końcu XIX wieku, dominacja języka rosyjskiego w późniejszym Donbasie. Ale kulturowo większość populacji nadal czuła się związana z „matką-Ukrainą”, skąd przybyli tutejsi pionierzy. Dlatego też w momencie rozpadu ZSSR i powołania niepodległego państwa ukraińskiego zdecydowana część mieszkańców, choć mówiła już po rosyjsku, zadeklarowała się jako Ukraińcy.
Teren ten zachował jeszcze jeden specyficzny rys: choć stepy dawno pokryła już sieć dróg i kolei, obecny jest tu jeszcze duch dawnej, „tatarskiej” anarchii. Nie przypadkiem w latach porewolucyjnej wojny domowej był to matecznik legendarnego przywódcy anarchistów Nestora Machny. A współcześnie tradycje te kontynuują dwie „republiki ludowe”, Doniecka i Ługańska.

Ukraińskie paszporty schowane w szufladach
Obie powołano w 2014 r. w toku hybrydowej wojny, jaką w reakcji na rewoltę Euromajdanu Rosja przypuściła przeciw Ukrainie. Rosja oficjalnie wojny nie wypowiedziała, ale uzbroiła miejscowych watażków, którzy z chaosu walk na pograniczu wykroili te dwa buforowe państewka.
Oficjalnie po to, by bronić miejscowej ludności, mówiącej przecież po rosyjsku, przed terrorem „faszystów i banderowców” z Kijowa. Tymczasem sami miejscowi nie bardzo mają ochotę określać się zarówno jako Rosjanie, jak i jako Ukraińcy. Wolą być pomiędzy. W ostatnich latach popularność wśród nich zdobyło samookreślenie Dończanie, oczywiście popierane przez władze „republik”, ale chętnie przyjmowane wśród mas.
Niepodległa Ukraina była tam najbardziej popularna zaraz po jej powołaniu do życia w 1991 r. Mieszkańcy Donbasu wierzyli, że ten przemysłowo rozwinięty region stanie się wizytówką rozwoju młodego państwa. Niestety, wyszło zupełnie inaczej, Ukraina pogrążyła się w głębokim kryzysie ekonomicznym, zaś większość kopalń i zakładów przemysłowych po prostu upadła, porastając rdzą i liszajem. Donbas, miast być wizytówką, stał się dla Ukrainy zaniedbaną peryferią. Kryzys gospodarczy zaowocował rozgoryczeniem mieszkańców, co wykorzystali inżynierowie wojny hybrydowej.
Jednak wojna i powołanie „republik” sytuacji ludności wcale nie poprawiły, przeciwnie – wzmogła się tylko bieda oraz izolacja. Tereny, które faktycznie nie są już Ukrainą, ale nie stały się jeszcze Rosją, nie uznawane przez państwa świata, pogrążają się w stagnacji. Korzystają z tego miejscowe grupy przestępcze, i to właściwe one rządzą tymi „ludowymi republikami”. A zwykli ludzie, jak zwykle, pragną pokoju. Czy to pod rządami Rosji, czy Ukrainy, bo „niepodległość” – choć sami nazywają się Dończanami – chyba się im już lekko przejadła. Na korzyść Ukrainy przemawia nadto fakt, że tylko na ukraińskim paszporcie mogą wyjechać za zachodnią granicę. A dorabianie na Zachodzie to dla wielu jedyny środek utrzymania. Dlatego też wielu Dończan trzyma w szufladzie paszport wrażej, „banderowskiej” sąsiadki. Oczywiście w sekrecie.

Gdańsk Ukrainy
Jest jeszcze Odessa, która jako największy ukraiński port (utraconego Krymu nie liczymy) również narażona jest na rosyjski atak. Gdyby Putinowi udało się, w szybkiej ofensywie, zdobyć to miasto, odciąłby całkowicie Ukrainę od morza, skazując to państwo, jeśli nawet dalej niepodległe, na kadłubową egzystencję bufora oddzielającego Rosję od Polski. I nie stanowiącego dla Moskwy konkurenta.
A pokusa ataku z pewnością istnieje, jako że Odessa, podobnie jak Donbas, jest miastem rosyjskojęzycznym. I nie mieszkają w nim, jak w Doniecku i Ługańsku, zrusyfikowani Ukraińcy, lecz Rosjanie z dziada pradziada. Była to dawniej tak zwana Noworosja, tereny przejęte przez Moskwę w XVIII w. od chanatu krymskiego, w dużej mierze zasiedlone etnicznymi Rosjanami. Odessę włączono do Ukrainy, gdyż leży daleko na zachód od rosyjskich rubieży i nie ma z nimi fizycznego kontaktu. Jak na razie. 
W maju 2014 r., jako reakcja na Euromajdan, miały tu miejsce gwałtowne wystąpienia prorosyjskich separatystów. Skończyły się tragicznie, bo podpaleniem budynku centrali związków zawodowych, w którym schronili się demonstranci. Kilkudziesięciu z nich spłonęło lub zginęło, skacząc z okien. Zapowiadało się groźnie, było to jednak przesilenie, po którym Odessa nie sprawia już odtąd Kijowowi większych kłopotów.
Co nie oznacza, że nie ma ich wcale. Odessyci – bo tak ich nazywamy – raczej nie przepadają za tym wszystkim, co wzbudza patriotyczny zachwyt wśród obywateli Kijowa, o Lwowie już nie mówiąc. Chyba nie czują się Ukraińcami, są raczej „przy Ukrainie”, tak jak dawniej portowy Gdańsk lokował się „przy Polsce”.
I w tym – w interesach, nie w sentymentach – lokować można nadzieję na przyszłość tego miasta w ramach ukraińskiego państwa. Odessyci zdają sobie sprawę, że w Rosji byliby raczej odległą moskiewską prowincją, natomiast na Ukrainie mogą się cieszyć pozycją tamtejszego morskiego okna na świat.
A jeśli chodzi o niską popularność języka ukraińskiego… Niedawno na szczycie Popa Iwana, drugiej co do wysokości góry Huculszczyzny, spotkałem wycieczkę młodych ludzi mówiących zupełnie poprawnie językiem Tarasa Szewczenki. Wszyscy okazali się rodowitymi mieszkańcami Odessy. Więc może nie będzie tak źle z tym ukraińskim.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki