27 kwietnia Rosja nagle odcięła Polskę od swojego gazu. Czy można się było tego spodziewać czy też ta decyzja spadła na nas jak grom z jasnego nieba?
– To na pewno nie było zaskoczenie, raczej bardzo gorzkie potwierdzenie przypuszczeń polskich analityków, ekspertów i polityków, że Rosja nie może być traktowana jak partner biznesowy, na którym można polegać. Gazprom już nie raz powodował problemy z dostawami gazu do Polski i taki scenariusz, szczególnie po 24 lutego, był brany pod uwagę bardzo, bardzo poważnie.
Skoro aż połowa zużywanego w Polsce gazu dotychczas pochodziła z Rosji i nagle z dnia na dzień to źródło znika – możemy wpadać w panikę?
– Emocje są tu na pewno zrozumiałe, jednak akurat w przypadku Polski świadomość, że to jest możliwy scenariusz, powodowała przygotowania do niego. Rzeczywiście byliśmy uzależnieni od Rosji przez całe lata, bo jeszcze w 2011 r. nie mieliśmy w ogóle możliwości sprowadzania gazu z innego kierunku, jednak w ostatnich latach ta dywersyfikacja źródeł szybko postępowała. Sami zresztą chcieliśmy z końcem tego roku z rosyjskiego gazu zrezygnować, więc decyzja Rosji tylko przyspieszyła to o kilka miesięcy. Akurat ten obszar polityki energetycznej miał postawioną bardzo dobrą diagnozę i dobrze przeprowadzono to przygotowanie.
Wytłumaczmy zatem prostym językiem, jak taki gaz płynie do Polski? Na jakiej podstawie możemy wierzyć politykom, że go nam naprawdę nie zabraknie?
– To nie jest kwestia wiary, ale tego, co już widzimy na własne oczy, czyli konsekwentnie realizowane decyzje dotyczące wspomnianej dywersyfikacji. Rzeczywiście, w 1996 r. zawarliśmy kontrakt z Gazpromem, zwany „kontraktem jamalskim”, ponieważ gaz płynie do nas gazociągiem tranzytowym z półwyspu Jamał. Ten kontrakt według umowy miał wygasnąć z końcem tego roku. W ciągu roku w ten sposób wpływało do nas mniej więcej 10 mld m3 gazu. Dla porównania w ubiegłym roku zużycie gazu w Polsce wyniosło ok 20 mld m3, zatem jasno widać, że z Rosji otrzymywaliśmy połowę naszego zapotrzebowania. Jednak pozostała część wpływała do nas przez terminal LNG (gaz w stanie ciekłym) w Świnoujściu. Dostawy pochodziły przede wszystkim z Kataru i USA, ale nie tylko. Mieliśmy też własne niewielkie wydobycie na poziomie 3,7 mld m3 rocznie.
Jak rozumiem, od 27 kwietnia dysponujemy zatem tylko tym, co mamy w magazynach, plus to, co wydobędziemy i co wpłynie do nas przez Świnoujście?
– Tak, choć to nie jest mało. Trzeba pamiętać, że obecnie jesteśmy dobrze połączeni z rynkiem unijnym, o co mocno walczyliśmy. Dla przykładu wszystkie połączenia, które kiedyś były jednokierunkowe, teraz działają już w obu kierunkach, czyli nie tylko możemy przesyłać gaz na Zachód, ale również go stamtąd odbierać. A to ważne, ponieważ UE ma dobrze rozwinięty rynek gazu, w tym wielu pozarosyjskich dostawców. Możemy więc ten surowiec na tym wolnym rynku kupić. Oczywiście tu pojawia się kwestia, jaka będzie polityka Gazpromu wobec innych państw, bowiem jeśli im również rosyjski gaz zostanie gwałtownie „zakręcony”, to będzie inna sytuacja również na rynku gazowym w Unii.
Na ile jest prawdopodobne, że Niemcom czy Francji też gaz rosyjski zostanie zakręcony, skoro również odmówiły płatności w rublach? Na ile można sądzić, że Polska i Bułgaria, w przypadku których groźbę zrealizowano, miały być tylko straszakiem dla innych?
– To jest pytanie wyłącznie polityczne, ponieważ z powodów ekonomicznych Rosja nie ma żadnej motywacji, żeby takie groźby wobec kogokolwiek wysuwać i realizować. Wiadomo, jak ważne dla budżetu tego kraju są przychody ze sprzedaży surowców energetycznych – to aż jedna trzecia budżetu. Gazprom jednak od zawsze stosował politykę podziału państw członkowskich UE, dając różnym odbiorcom różne ceny i różne warunki kontraktowe. To jest i teraz głównym celem: zasygnalizować, że UE dzieli się na państwa mniej przychylne i bardziej przychylne Rosji, i wobec tych mniej przychylnych można z dnia na dzień takie decyzje podejmować. Trudno mi powiedzieć, co stałoby się w przypadku zatrzymania dostaw dla tych państw, które do wybuchu wojny miały dobre polityczne relacje z Rosją i handel z nią uważały za niezbędny do ich utrzymania. Myślę tu przede wszystkim o Niemczech, Austrii czy Węgrzech.
Ceny gazu już przed odcięciem dostaw z Rosji były bardzo wysokie. Do tego nagły zwiększony popyt przy małej podaży winduje ceny. Czy grozi nam to, że nie będzie nas stać na zakupy gazu na wolnym rynku, który technicznie stoi przed nami otworem?
– Rzeczywiście, już wcześniej mieliśmy do czynienia z najdroższym gazem w historii i wiemy teraz już z pewnością, że wynikło to nie tylko z warunków ekonomicznych, ale również z polityki Rosji. Już w ubiegłym roku nie zatłaczała gazu do magazynów, których była właścicielem i nie sprzedawała go poza kontraktami długoterminowymi. Rzeczywiście, obecny ruch Gazpromu natychmiast zaowocował kolejnym kilkunastoprocentowym wzrostem cen. Rynki już są rozchwiane, mamy dwa trudne lata za sobą, niepewność już na nich zagościła wcześniej. Tanio na razie nie będzie.
Kiedy najwcześniej odczują to gospodarstwa domowe, ogrzewające się gazem lub mające go w kuchni? Mogą nam z dnia na dzień wzrosnąć rachunki?
– Na pewno z dnia na dzień ceny dla gospodarstw domowych nie wzrosną. Musimy poczekać, jaki wpływ będą miały chwilowe wahania w dłuższym terminie i na ile PGNiG przewidziało je, ustalając wcześniej swoją tegoroczną taryfę. Ceny, które płacą gospodarstwa domowe są przecież zatwierdzane z góry na rok przez URE. Wniosek o podwyżkę musiałoby złożyć PGNiG, a to już kwestia polityki tej firmy, ale i państwa. Natomiast na pewno już w przyszłym roku będzie drożej.
Z danych wynika jednak, że większość naszego zapotrzebowania na gaz nie pochodzi z gospodarstw domowych, ale z przemysłu. Pewnie więc możemy się spodziewać jeszcze wyższych cen różnych wyrobów i generalnie wyższej inflacji?
– Oczywiście, wyższe ceny gazu i energii elektrycznej niosą ze sobą wyższą inflację. Najwięcej gazu w Polsce faktycznie zużywa przemysł, zwłaszcza zakłady azotowe, produkujące nawozy. Akurat w naszym kraju droższy gaz nie oznacza jednak od razu drożej energii elektrycznej, bo mamy ciągle większy udział węgla w jej produkcji. Jeśli zaś chodzi o ciepłownictwo – to na szczęście jesteśmy już na końcu sezonu grzewczego, niemniej ważne, żebyśmy już teraz pomyśleli, jak możemy ograniczyć zużycie gazu do ogrzewania domów i mieszkań w następnych latach. W Polsce blisko 1/4 całego gazu była zużywana właśnie na potrzeby grzewcze, a to jest zbyt dużo i można to zmienić. Konieczna będzie na pewno poprawa termoizolacji budynków, zmiana kotłów gazowych na np. pompy ciepła, przyłączanie do sieci ciepłowniczej tam, gdzie się da, czy nawet obniżenie temperatury w domach choćby o 1 stopień. Według wyliczeń Forum Energii tego rodzaju działania łącznie mogłyby w ciągu kilku lat ograniczyć zużycie gazu o 65 proc.
A jest jakieś systemowe światełko w tunelu wobec czekających nas podwyżek? Wiemy, że na gwałtowne niedobory rynek potrafi szybko reagować, łagodząc wstrząsy. Na ile dostawcy gazu spoza Rosji mogą się bić o nas również cenowo?
– Niestety, Polska to na tle świata niewielki rynek zużycia gazu, sama Europa także. Dlatego moim zdaniem głównym światełkiem w tunelu jest tu raczej Baltic Pipe, czyli gazociąg, którym już od września zacznie do nas płynąć gaz z Norwegii. Jego docelowa przepustowość ma wynieść 10 mld m3 rocznie czyli dokładnie tyle, ile pobieraliśmy gazu z Rosji. Zatem już na najbliższy sezon grzewczy będziemy mieli to źródło. Choć czekają nas początkowo trudne i nerwowe momenty, generalnie jesteśmy przygotowani.
Innymi słowy: nie wpadajmy w panikę?
– Nie warto, zwłaszcza, że w przypadku jakichś braków czy zakłóceń dostaw gazu akurat gospodarstwa domowe i ich potrzeby odczują to na samym końcu. Niemniej, warto być przygotowanym na różne scenariusze, nie upraszczać zbytnio sytuacji i nie oszukiwać, że wszystko będzie dobrze. Przed nami trudne dwa lata wysokich cen.
Aleksandra Gawlikowska-Fyk
Doktor nauk ekonomicznych, ekspert rynku energetycznego, dyrektor programu Elektroenergetyka w think tanku Forum Energii. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych i Urzędzie Regulacji Energetyki