Punktem wyjścia dla jej powstania był dziennik matki autorki – Reni Wrzeszczyńskiej z Kamieńca (wioski leżącej niedaleko Gniezna). Kiedy wybuchła wojna, miała 10 lat. Dziewczynka była najstarszym dzieckiem w wielodzietnej rodzinie i do ukończenia 13 roku życia (kiedy musiała iść na służbę do niemieckiej rodziny) wykonywała w domu najwięcej prac. Zapisywała dziennik codziennymi zdarzeniami dopiero wieczorem, przed zaśnięciem, przy słabym świetle lampy naftowej. Ale oryginalny dziennik Reni, który się zachował, to tylko kilkanaście stron, obejmujący okres od 3 października 1941 r. do 13 marca 1942 r. Stał się on inspiracją i jednym ze źródeł wiedzy dla autorki o historii jej rodziny w czasie okupacji. Tak więc Dziennik Reni jest przede wszystkim literackim dziełem Anny Rink. Tym bardziej jestem pełna uznania dla włożonej przez nią pracy i języka, jakim opowiedziała tę historię.
To zakazane i nawet niebezpieczne
Ci, którzy zaczynali prowadzić dziennik, mając naście lat, na pewno pamiętają emocje, związane z zapisywaniem pierwszych czystych kartek. I pamiętają poczucie ważności zapisywanych zdań. Coś podobnego wyczuwałam podczas lektury Dziennika Reni. Chociaż dopiero po roku od rozpoczęcia dziennika, w związku z koniecznością opuszczenia przez nią domu i podjęcia pracy przez 6 dni w tygodniu w gospodarstwie Niemców, mama i wujek wytłumaczyli Reni prawdziwą wagę jej dzienniczka i wyperswadowali zabranie go ze sobą do nowego miejsca zamieszkania.
„Nigdy nie myślałam, że moje pisanie jest nielegalne. Tatuś zachęcał mnie do tego w listach z obozu, które są przez Niemców kontrolowane i skoro tego nie wycięli, to myślałam, że można. Ale nie pomyślałam, że Tatuś nie pisał, że to ma być po polsku. A krzewienie polskiej kultury i polskiego języka jest zakazane. Tak powiedziała Mamusia.
Więc będę pisała tylko w niedzielę. Bardzo jestem dumna z tego, że krzewię polską kulturę i polski język, chociaż to jest zakazane i nawet niebezpieczne”.
I to jest jeden z nielicznych fragmentów, gdzie słychać w tej książce ton patetyczny. Ale Renia w tym dniu jak najbardziej mogła sobie na niego pozwolić. Całość dziennika jest napisana prostym językiem, głównie opisującym codzienne wydarzenia, prace, kilometrowe wędrówki dzieci w celu załatwienia różnych spraw, przede wszystkim żywności, odbierania paczek z poczty. To, co może zaskakiwać, to fakt, że lektura Dziennika Reni, mimo tylu traumatycznych opisów, ostatecznie nie przygnębia, ale przeciwnie wywołuje wiele pozytywnych emocji. We mnie wywołała głównie zachwyt dla silnych więzi, pracowitości i odwagi rodziny Wrzeszczyńskich.
Kiedyś usłyszałam stwierdzenie z ust Tomasza Jastruna, że „człowiek jest w stanie znieść każde cierpienie – cudze”. I trudno odmówić jemu słuszności. Ale jeszcze mocniejsze wrażenie na mnie wywarło jego stwierdzenie, że „lubimy pocieszać się nieszczęściem innych”. Czytając Dziennik Reni, po każdym przeczytanym fragmencie to zdanie, ale w formie pytającej, wracało do mnie jak bumerang. Bo ta lektura autentycznie mnie pocieszała. Sama przed sobą musiałam zrobić rachunek, co jest tego powodem. Bo na pewno nie chciałabym pocieszać się tym, że ktoś kiedyś miał cięższy los do udźwignięcia. Ale mnie pocieszała autentycznie siła tej rodziny, a szczególnie siła matki Reni, Anny Wrzeszczyńskiej.

Ratując to, co najcenniejsze
Kiedy doszło do aresztowania jej męża 5 maja 1940 r., była w zaawansowanej ciąży z dziewiątym dzieckiem. Przez pięć lat musiała zmagać się z niewyobrażalną ilością problemów, żeby ocalić dzieci przed skutkami wojny: głodem, chorobami, wywózką do III Rzeszy czy gwałtami sowieckich żołnierzy, których paradoksalnie bali się jeszcze bardziej niż hitlerowskich. Anna Rink, która jest jej wnuczką, na początku książki zamieściła piękną dedykację, w której znalazły się m.in. te słowa: „Książkę poświęcam pamięci mojej najukochańszej Babci Anny Wrzeszczyńskiej, a w jej osobie wszystkim wspaniałym kobietom, które w cudowny, cichy i pełen poświęcenia sposób bohatersko stawiały i stawiają czoła szaleństwom wojny, ratując to, co najcenniejsze: miłość”.
Dziennik Reni jest wręcz naszpikowany takimi pozytywnymi bohaterkami i bohaterami. Były to zarówno osoby z rodziny, jak i sąsiedzi, mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy znali przed wojną kierownika szkoły w Kamieńcu z jak najlepszej strony i po jego aresztowaniu próbowali w miarę swoich możliwości pomagać jego dzieciom i żonie. Wśród nich szczególne miejsce zajmował wujek Hiru, który przez cały okres okupacji najczęściej ze wszystkich odwiedzał dom Reni, załatwiał urzędowe sprawy, żywność, opał itp. To on zapewnił dziewczynce pracę w gospodarstwie niemieckim, w którym sam pracował, dzięki czemu Renia nie tylko nie została wywieziona do III Rzeszy, ale była w miarę bezpieczna pod okiem wuja i mogła spędzać niedziele z rodziną.
Bezcenna lekcja
Wielkim pozytywnym bohaterem – szczególnie dla Reni i jej rodzeństwa – jest sam ojciec. Dziewczynka relacjonuje dokładnie każdy nadesłany przez niego list z obozu. Nadejście listu od Tatusia, jak go nazywają dzieci, jest za każdym razem długo wyczekiwanym, prawdziwym świętem dla całej rodziny. Uderza przy tym postawa matki Reni, która uczy dzieci odpisywania na listy w ten sposób, by nie zamartwiać ojca. Zresztą, ogromna troska o siebie nawzajem jest odczuwalna z obu stron. Los Henryka Wrzeszczyńskiego, umieszczonego najpierw w obozie w Dachau, a następnie w Mauthausen-Gusen, jest praktycznie nieznany rodzinie. Listy są cenzurowane i ograniczają się najczęściej do podziękowań za listy, paczki, do życzeń z okazji urodzin, imienin czy świąt. A i tak uderza w nich ogromna czułość ojca do dzieci i miłość do ich matki.
Kiedy usłyszałam o tej książce, moje pierwsze skojarzenie było z Dziennikiem Anny Frank, który zyskał światową sławę. Historia żydowskiej rodziny, ukrywającej się podczas okupacji w jednej z kamienic w Amsterdamie, opisana przez dziewczynkę, również mną kiedyś wstrząsnęła. Po lekturze pozostał jednak tylko głęboki smutek, na co miał bez wątpienia wpływ tragiczny finał losu tej rodziny. Być może, gdyby rodzina Wrzeszczyńskich podzieliła ich los, moje odczucia po lekturze Dziennika Reni byłyby inne. Na szczęście Henryk Wrzeszczyński dożył wyzwolenia obozu i wrócił szczęśliwie do Kamieńca. Wszystkie dzieci przeżyły i wróciły z różnych „zsyłek” do ukochanego domu.
Dziennik Reni Wrzeszczyńskiej znalazł się wśród eksponatów w założonej przez jej ojca Izbie Pamięci Narodowej w Niewolnie (k. Trzemeszna), poświęconej martyrologii Polaków w czasie
II wojny światowej. Odnalazła go Anna Rink i pokazała światu przepiękne świadectwo dziewczynki o sile miłości. Stworzony przez nią Dziennik Reni jest bezcenną lekcją wychowania, macierzyństwa i ojcostwa.