Film Sonata inspirowany jest prawdziwą historią. Jak Pan na nią trafił? I co w niej było takiego, że postanowił Pan zrobić o tym film?
– Sześć lat temu pracowałem jako scenarzysta przy serialu, który dotyczył osób z niesprawnością. Wtedy o niepełnosprawności wiedziałem bardzo mało. Tak się moje życie ułożyło, że po prostu nie miałem kontaktu z tym światem. Dlatego zacząłem bardzo intensywnie zgłębiać ten temat i tak trafiłem w internecie na nagranie Grześka Płonki, który grał Sonatę Księżycową Beethovena podczas konkursu „Ślimakowe rytmy”, który wygrał. Coś mnie bardzo ujęło w wykonaniu tego utworu, ścisnęło za gardło. Pomyślałem, że jest w tym człowieku coś niebywałego. Zaintrygował mnie, zaczarował swoją interpretacją znanego mi przecież utworu.
Gdy przeczytałem artykuły o Grześku, zrozumiałem, że jest to historia bez precedensu. Po pierwsze – piękna, po drugie – złożona z tylu sprzeczności, kontrastów, niesamowitych punktów zwrotnych. Szybko zrozumiałem, że to może być film nie tylko o historii niepełnosprawnego człowieka, ale może opowiadać o nas wszystkich. O tym, kim jesteśmy jako ludzie i co tak naprawdę możemy jeszcze sami z sobą w wymiarze człowieczeństwa zrobić, co jeszcze możemy zmienić. W historii Grześka to wszystko było zawarte i postanowiłem zająć się tym tematem, utrwalić jego losy, żeby jego historia nie zginęła, bo jest niesamowita.
Pracując nad scenariuszem i przygotowując się do filmu, poznawał Pan świat niepełnosprawnych.
– Wydawało mi się, że państwo, że system ogarnia temat: widzę koperty na miejscach parkingowych, windy, podjazdy. Jest tego coraz więcej. Gdy poznałem historię Grześka, dotarło do mnie, że sytuacja osób z niepełnosprawnością i ich opiekunów jest nieciekawa. To mnie, przyznam, przeraziło. Widać co prawda, że w naszym kraju coś się zmienia na lepsze, ale małymi kroczkami. Mamy w tym zakresie jeszcze dużo do zrobienia.
Grzesiek ma niedosłuch i słyszy dźwięki tylko dzięki medycynie – implantowi ślimakowemu, który mu wszczepił prof. Henryk Skarżyński. Procesor wysyła sygnały do mózgu, który przetwarza je na dźwięk. Jest to bardzo skomplikowana technologia, która pozwala usłyszeć świat osobom niesłyszącym lub mającym głębokie problemy z niedosłuchem. Mimo to Grzesiek nadal ma problemy, żeby dostać się do szkoły muzycznej II stopnia, a to jest jego marzenie. Chciałby też zdać maturę, co jest utrudnione z różnych powodów, nie tylko wynikających z niedosłuchu, ale też po prostu z wad systemowych. W tym samym czasie, w XXI wieku, w Wielkiej Brytanii Evelyn Gleenie – niesłysząca osoba – dostaje się na Akademię Muzyczną, na perkusję, kończy tę uczelnię i koncertuje na całym świecie. Na tych przykładach widać, gdzie w Polsce jesteśmy aktualnie i ile jeszcze jest do zrobienia.
Co stanowi u nas problem?
– Cały czas chyba pokutuje w nas takie schematyczne myślenie o niepełnosprawności. Ciągle jeszcze zdarza się określanie takich ludzi jako inwalidów. Często unikamy ich, boimy się, obawiamy się, że zabiorą nam komfort życia. Do zburzenia jest ogromny mur, który wciąż istnieje między światem ludzi z niepełnosprawnością a światem osób, powiedzmy, normatywnych.
Czy w Panu coś ten film zmienił?
– Praca przy filmie zmieniła mnie osobiście, stała się dla mnie inspiracją. Sam zacząłem pracować charytatywnie, współpracować z osobami i instytucjami, które albo wspierają osoby z niepełnosprawnością, albo tam są osoby niepełnosprawne. Obecnie obok pracy zawodowej, filmowej, obok życia rodzinnego, dużo czasu poświęcam na współpracę z osobami z niepełnosprawnością i się w tym spełniam. Ten proces trwa we mnie i cały czas się rozwija. Czuję wewnętrzną potrzebę, żeby działać, pomagać, na ile mogę wspierać te osoby.
Wspomniał Pan, że jest to film o historii osoby z niepełnosprawnością, ale też o nas. Co może być dla nas inspirującego w tym filmie?
– Pisząc scenariusz, a później, pracując na planie filmowym z Michałem Sikorskim, który wcielił się w rolę Grzegorza Płonki, traktowaliśmy Grześka jak każdego z nas, jakby nie miał tych zewnętrznych dysfunkcji. To fantastyczny człowiek, piekielnie inteligentny, o niesamowitej charyzmie, o bardzo złożonym charakterze, bardzo nieoczywisty, zaskakujący nas za każdym razem czymś nowym, mieniący się wieloma kolorami.
Niepełnosprawność była dla nas elementem bardzo dalekim w hierarchii jego cech. I to chyba udało się przenieść na ekran. Z tego, co słyszę od widzów, szybko zapominają, że film opowiada o osobie z niepełnosprawnością, tylko zaczynają patrzeć na wyjątkowego człowieka.
A dlaczego ten film jest ważny dla nas? Mam takie poczucie, jestem wręcz pewny, że naszych rodziców i nas wychowywano, i my nasze dzieci też tak wychowujemy, ucząc, jak być grzecznym, uprzejmym. A uważam, że powinniśmy zacząć wychowywać nasze dzieci do buntu, uczyć jak stawiać opór, jak walczyć o swoje. Grzesiek jest taką osobą. Może dlatego, że jego wychowanie było niestandardowe i wymknęło się wszystkim normom, które znamy, z racji tego, że był bardzo późno zdiagnozowany, zaczął się uczyć mówić i lepiej rozumieć otaczający go świat w wieku 14 lat. On inaczej podchodzi do rzeczywistości i naszego systemu społecznego. Walczy z uporem, dąży do swojego, nie ogląda się na nikogo, nie zraża się porażkami, potrafi się wznieść z kryzysu i iść dalej.
Wydaje mi się, że to jest nam teraz bardzo potrzebne: postawa kogoś, kto jest niezłomny, wierzy w sukces swoich marzeń, a przy okazji nikomu się nie kłania. Takich bohaterów teraz potrzebujemy. Grzesiek jest osobą, która może w nas to obudzić.
Jak Pan trafił na Michała Sikorskiego? Jak Pan dostrzegł w nim Grzegorza i potencjał pokazania jego świata?
– Miałem świadomość, że potrzebuję niespotykanego talentu aktorskiego, kogoś wybitnego i do tego młodego. To nie zawsze idzie w parze. Ktoś bardzo młody może być zdolny, ale nie ma jeszcze takiego doświadczenia, żeby zbudować świadomie skomplikowaną, trudną rolę, udźwignąć cały film, zmierzyć się z presją tego rodzaju. A mieliśmy świadomość, że ta rola będzie porównywana do wielu wybitnych, które się pojawiły w kinematografii światowej i polskiej, chociażby Leonardo di Caprio w Co gryzie Gilberta Grape’a albo Dawida Ogrodnika w Chce się żyć. Gdybyśmy źle obsadzili ten film, moglibyśmy całą naszą pracę zniszczyć. Castingami zajmowała się Julka Popkiewicz. Bardzo długo szukaliśmy aktora do roli Grześka. Powoli traciliśmy nadzieję. Ciągle nie mogliśmy znaleźć aktora, który przekroczyłby tę magiczną granicę, kiedy przestaję widzieć, że jest to aktor, który gra Grześka, a zobaczę po prostu, że nim jest.
Byłem już kompletnie zrezygnowany. Poszedłem do mojego znajomego, Wojtka Leonowicza, który jest aktorem i wykładowcą w Krakowskiej Szkole Teatralnej. Pokazałem mu na YouTube nagranie Grześka, jak gra Sonatę Księżycową i zapytałem, czy może mają w szkole kogoś takiego. Powiedział całkiem spokojnie, z pewnością w głosie, że tak, że jest taki Sikorski na II roku. Zaprosił mnie na egzamin tego rocznika. Zobaczyłem Michała Sikorskiego. Pomyślałem, że bardzo dobry, ale nadal aktor, który coś gra…
I co było dalej?
– Spotkałem się z Michałem jak z każdym kandydatem dwa miesiące przed castingiem. Julka, która go nie znała wcześniej, w trakcie castingu powiedziała mi, że na korytarzu jest jeszcze taki jeden chłopak, ale to chyba nie jest aktor, tylko ktoś z niepełnosprawnością, pewnie przyszedł z ulicy, bo usłyszał, że kogoś takiego szukamy… Przedstawiłem się, on również się przedstawił, ale tylko z imienia. Dopiero gdy przed kamerą podał nazwisko, skojarzyłem go i zamarłem. Przedstawił się inaczej niż wszyscy dotąd, głosem Grześka. Był to bardzo magiczny, wręcz cudowny moment. Zrozumiałem, że stanął przede mną ktoś, kto pozwoli nam zrobić ten film.
Wtedy zacząłem rozwijać dopiero scenariusz. A sam film zaczęliśmy kręcić po trzech latach. Przez ten czas błagałem Michała, żeby się nie zestarzał, bo musi zagrać piętnastolatka. I on był na diecie przez te lata, nie wiedząc na pewno, czy producenci zbiorą potrzebne środki. Wierzył w ten projekt, uczył się gry na fortepianie, przygotowywał się. Cały czas imponuje mi ta jego postawa.
Czy przez te lata pracy nad filmem dostrzegł Pan, żeby ona jakoś zmieniła Michała?
– To oczywiście pytanie do niego. Wydaje mi się, że każda rola, która jest rolą z krwi i kości, głęboką, wielowymiarową, zostawia swój ślad. Z tego, co widzę, bardzo ważnym elementem było poznanie przez aktorów pierwowzorów, spotkanie z nimi. Mieszkali jakiś czas razem, nawiązała się między nimi silna relacja. Proces pracy nad rolą bardzo dużo ich kosztował. To musiało być dla nich wyjątkowym doświadczeniem aktorskim. Na pewno w jakimś wymiarze zaszła w nich zmiana, o to by trzeba każdego z osobna zapytać, to jest bardzo intymne pytanie.
Widzimy rodzinę. Matkę gra Małgorzata Foremniak, ojca – Łukasz Simlat. Jest historia dramatyczna, ale jednocześnie widać bardzo normalne życie, jest humor, emocje, wulgaryzmy, życiowe problemy. Obraz bardzo autentyczny.
– Nie zakładaliśmy, że ten film będzie miał znamiona dokumentu. Ale takie głosy się pojawiają. Widzowie w rozmowach z nami mówią, że mają poczucie, że patrzą na prawdziwe życie. Muszę przyznać, że często mieliśmy też takie poczucie na planie. Chociaż formalnie, to jest bardzo kreacyjny film. Wrażenie, że jesteśmy bardzo blisko, wzięło się stąd, że ekranizacja po prostu pokrywa się z tym, co się wydarzyło w życiu państwa Płonków. Bardzo długo dokumentowałem ten temat. Spotkałem się z kilkudziesięcioma osobami, zanim wziąłem się do napisania scenariusza. W tym filmie nie ma żadnej sceny, która się nie wydarzyła.
Aktorzy stworzyli bardzo skomplikowane, przy tym prawdziwe kreacje. Przez to, że mieliśmy dużo prób, że mieliśmy możliwość mieszkać u państwa Płonków, mogliśmy bardzo precyzyjnie nazwać, co chcemy opowiedzieć. Aktorzy stworzyli takie byty ekranowe, że nawet mnie, jako reżyserowi, czasami ciężko było odróżnić, gdzie jest ta strefa prywatna np. Małgorzaty Foremniak, a gdzie odtwarzana przez nią postać. Aktorzy bardzo głęboko i intensywnie wchodzili w te role.
Takich elementów, które sprawiają wrażenie dokumentu, jest więcej. To np. scenografia, ale też dialogi. Najpierw sam je pisałem, potem obrabialiśmy je z aktorami, niektóre wynikały z improwizacji. Staraliśmy się je tak konstruować, żeby były one nieoczywiste, takie z życia wzięte, np. że nagle w połowie rozmowy zmieniamy temat, co można uznać za błąd warsztatowy, a myśmy to zrobili z premedytacją – by można było odczuć, że jest to taka normalna, spontaniczna rozmowa. Chcieliśmy, żeby widz miał wrażenie, że sobie stoi w rogu mieszkania i się przygląda życiu.
Co by Pan chciał, żeby ten film zmienił w polskiej rzeczywistości?
– Wydaje mi się, że powinnością filmowców jest m.in. stawianie widza w miejscu, z którego rozwija się inna perspektywa na świat, który znamy. Żeby mógł popatrzeć inaczej, wyciągnąć jakieś wnioski. Myśmy ten film opowiadali w ten sposób, żeby nie narzucać niczego, żeby widz sam podjął refleksję, która rzeczywiście może coś zmienić. Chciałbym, żeby widz, który wyjdzie z kina, zaczął patrzeć nie tylko na osoby z niepełnosprawnością, ale też na siebie, trochę inaczej, podobnie na najbliższych, na relacje w swojej rodzinie. Oby tak było... Nie jestem naiwny, jednak tli się we mnie nadzieja.
Prawda jest taka, że to jest tylko film, który trwa dwie godziny. Pamiętam protest opiekunów i rodziców osób z niepełnosprawnością w roku 2018 w Sejmie. Przebywali tam 40 dni, walcząc o podstawowe prawa, o równość, godność, także o wsparcie finansowe. Nasz rząd nie był na to przygotowany, my wszyscy też. Osoby, które tam protestowały, pod koniec były strasznie traktowane. Utrudniano im dostęp do łazienki, wyłączono windę, żeby nie mogli się poruszać, zabroniono im wychodzić, utrudniano kontakt z ludźmi z zewnątrz. Gdy były obrady ONZ, zasłoniono ich kotarą, niby z powodu bezpieczeństwa. To, co tam się działo, ilustrowało to, jak daleko jeszcze jesteśmy do takich przyzwoitych relacji, jakie powinny być, do podstawowej godności, którą powinniśmy zapewnić. Te 40 dni upokorzeń właściwie nic nie dały. Spośród 21 postulatów, które były podstawą porozumienia, zostało zrealizowanych tylko siedem, i to niekompletnie. Co może więc zmienić film? Niewiele, ale zawsze jest nadzieja. Mam przynajmniej poczucie, że wykonaliśmy jakiś ruch. Może to będzie kamyczek, który do czegoś się przyłoży.
Może zmiana się dokona w jakimś małym elemencie, w jakiejś małej instytucji, może w jakimś urzędniku. Może nasz film uruchomi gdzieś jakąś dyskusję, w wyniku której ktoś coś postanowi, a ta decyzja chociaż odrobinę poprawi sytuację osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów.