Śmialiśmy się, radowaliśmy, żyliśmy normalnie. Robiliśmy plany na kolejne wakacje i dalekie podróże. Znaczna większość wierzyła, że świat może iść wyłącznie w dobrym kierunku. Choć pandemia nas z tego dobrego samopoczucia wytrąciła, przez te dwa lata zdążyliśmy się do niej przyzwyczaić i znów uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Ale niektórzy przeczuwali katastrofę. Byli smutni, ubierali się na czarno. Co piątek zamiast do szkoły szli na ulice miast, by ostrzegać nas, że nasz świat szybko się skończy. Że tak się już dłużej żyć nie da, że nie można wyłącznie konsumować, stawać się bogatszym i jeszcze więcej używać i zużywać. Byli młodzi, ale zamiast żyć beztrosko, przeczuwali, że świat idzie w złym kierunku. Mówili, że nie chcą mieć dzieci, by nie musiały one konać w męczarniach podczas zagłady, która miała przyjść. Ale nie mieli złudzeń, że ich samych czeka podobny los. To było coś więcej niż ból istnienia, to była intuicja tego, że zbliża się zmierzch naszego świata.
Właściwie to oni mieli rację. Bez względu na to, jak dalej potoczy się wojna w Ukrainie, można z niemal pewnością stwierdzić, że nic już nie będzie takie samo. Od dwóch tygodni wszyscy wpatrujemy się w telewizory, ekrany komputerów i telefonów i widzimy na nich obrazy zapowiedzianej katastrofy. Z nieba spadają bomby. Domy stają w płomieniach. Tysiące, miliony ludzi uciekają przed śmiercią.
Młodzi mieli lepsze przeczucia niż my. Choć nie do końca trafnie ocenili źródło nadchodzącej katastrofy. Zagłady nie przyniosła zmiana klimatyczna. Krew i łzy leją się dziś nie z powodu wymierania gatunków, nie z powodu nieodwracalnych zmian w środowisku naturalnym, ale z powodu obłędu jednego człowieka, który postanowił podpalić nasz świat. Wysłał na sąsiedni kraj dwustutysięczną armię, aby jak twierdzi, zatrzymać ludobójstwo rosyjskojęzycznej ludności w Ukrainie. Jakże wielkie musiało być jego zdumienie, gdy mieszkańcy rosyjskojęzycznych miast i wsi zamiast witać „wyzwoleńców” stawali pod ukraińskimi flagami, wołając do żołnierzy: „do domu!”. Ale ten szlachetny opór narodu ukraińskiego nie zatrzyma Putina. Dla niego Ukraina to ekspozytura Zachodu, a to właśnie Zachód jest dla niego największym wrogiem. Dlatego też Putin nie może tej wojny przegrać. Postawił na nią wszystkie swoje karty. Stąd też i mój pesymizm, że ta wojna szybko się nie skończy. Ale jej początek zakończył istnienie świata, jaki znaliśmy przez ostatnie trzy dziesięciolecia. I nawet najzagorzalsi krytycy Putina, choć nie mieli złudzeń co do jego intencji, to jednak w sercu liczyli, że nie posunie się do najgorszego. Nie sprowadzi na Europę po 77 latach znów strasznej wojny. A jednak to się stało.
A ci młodzi katastrofiści mieli, jak się okazuje, lepsze przeczucia co do zbliżającego się nieszczęścia, choć może inaczej je zdefiniowali. Problem w tym, że katastrofa klimatyczna i tak przyjdzie do nas jako kolejna plaga, choć dziś nikt nie ma czasu się nią zajmować, choć wojna nagle zawiesiła myślenie o środowisku, zgodnie z maksymą: nie czas żałować róż, gdy płonie las.