Rok 1956 w historii Polski, Europy i świata przypominał scenariusz filmu Alfreda Hitchcocka. Słynny tajny referat Chruszczowa wygłoszony na XX zjeździe KPZR, w którym następca Stalina potępił wiele przejawów jego polityki, był ogromnym wstrząsem. Obalenie kultu „wodza światowego proletariatu” podważyło fundamenty reżimu. W Polsce konsekwencją tych wydarzeń był bunt robotników Poznania w pamiętnym czerwcu, a później przełom października 1956 r., gdy odmienił się kształt systemu komunistycznego, tracącego swe najbardziej represyjne, totalitarne cechy.
Po trzech latach na wolności
Jednym z najważniejszych symptomów tej przemiany było uwolnienie prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego, przebywającego od trzech lat w odosobnieniu – najpierw w Rywałdzie, później w Stoczku Warmińskim i Próchniku Śląskim, wreszcie w ciepłym i przyjaznym domu sióstr nazaretanek w Komańczy. 26 października 1956 r. przybyli tam wysłannicy nowego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki i poprosili go o powrót do Warszawy.
Sytuacja kraju była wtedy wielce niejasna. Co prawda sowieccy przywódcy warunkowo zaakceptowali rządy Gomułki, ale nad Polską nadal ciążyło zagrożenie interwencją. Wciąż nie było pewne, czy nie spotka nas los Węgier. Kluczową była odpowiedź na pytanie, jak reagować będzie społeczeństwo polskie – czy udzieli nowemu kierownictwu PZPR kredytu zaufania, czy wygasną radykalne nastroje, czy skończy się wiecowanie i demonstrowanie? Gomułka, pomimo entuzjazmu społeczeństwa, wciąż lękał się, że Polacy uwiedzeni październikowym poczuciem wolności, posuną się zbyt daleko i sprowokują reakcję ZSRR. Potrzebował prymasa, jego rozsądku, odpowiedzialności, jego zmysłu męża stanu, który potrafi rozeznać, kiedy trzeba kompromisu, a kiedy należy powiedzieć „non possumus”.
Kard. Wyszyński nie miał wątpliwości, że w tamtej rzeczywistości, przełomu 1956 i 1957 r., kompromis jest jedynym wyjściem. Że w imię większego dobra trzeba wesprzeć Gomułkę, bo to on broni Polskę przed krwawym, węgierskim scenariuszem.
Ten prymasowski pragmatyzm nie zawsze był oceniany pozytywnie. Już w 1950 r., gdy zdecydował się podpisać bezprecedensowe porozumienie Kościoła z komunistycznym państwem, idąc na szereg kontrowersyjnych kompromisów, był krytykowany przez ważnych hierarchów Kościoła. Nie rozumiał ustępstw kard. Adam Stefan Sapieha, metropolita krakowski, największy bodaj wtedy autorytet Kościoła w Polsce. Niechętnie przyjęli porozumienie wysokiej rangi hierarchowie watykańscy, przede wszystkim prosekretarz stanu ks. Domenico Tardini, mający wielki wpływ na opinię papieża Piusa XII. Dla Stolicy Apostolskiej wzorcową i godną pochwały była niezłomna postawa prymasa Węgier Jozsefa Mindszentyego, który już w 1948 r. został uwięziony i skazany. Jego bezkompromisowość zdawała się watykańskim kurialistom wartością większą aniżeli pragmatyzm prymasa Polski. Dziś nie mamy wątpliwości, komu historia przyznała rację.
Najważniejsza jest jedność
W 1957 r., gdy skończyły się paroksyzmy kryzysu, gdy sytuacja w Polsce uległa pewnej stabilizacji, prymas Wyszyński postanowił wyruszyć do Rzymu. Nie był tam od 1951 r. Czekał nań kapelusz kardynalski, przyznany mu już w 1952 r. Jednak nie tylko honory miały być jego udziałem. Musiał wyjaśnić wątpliwości dotyczące porozumienia z 1950 r. i poparcie, którego udzielił Gomułce w 1956 r. Stał przed wyzwaniem utrzymania jedności Kościoła w Polsce, pomimo pęknięć, które się w nim pojawiły na przestrzeni poprzednich lat. Chodziło przede wszystkim o działalność środowiska tzw. księży patriotów, wbrew stanowisku prymasa kolaborujących z komunistycznymi władzami. Wątpliwości na Watykanie budziła również postawa niektórych polskich biskupów, którzy po aresztowaniu prymasa w 1953 r. zdecydowali się na bardzo daleko idący kompromis z komunistycznym reżimem. Złożyli ślubowanie wierności władzom PRL i de facto odcięli się od uwięzionego kard. Wyszyńskiego. Symbolem takiej postawy był biskup łódzki Michał Klepacz, który w wyniku nacisku władz objął stanowisko przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Lata 1953–1956 to jedyny w całym okresie PRL okres, gdy Kościół został częściowo podporządkowany reżimowi. Stało się tak dlatego, że biskupi utracili busolę, którą był prymas Wyszyński, ale również w wyniku przejęcia przez władze procedur mianowania na stanowiska kościelne, które obejmowało wówczas wielu skompromitowanych „księży patriotów”.
Prymas, wracając do Warszawy z odosobnienia pod koniec października 1956 r., stanął przed wyzwaniem, jak potraktować tych, którzy nie wzięli go w obronę i zaangażowali się we współpracę z komunistycznym reżimem. Pójść drogą sprawiedliwych rozliczeń czy okazać wyrozumiałość i miłosierdzie? Wyszyński miał w sobie poczucie goryczy. „Bronił mnie tylko Niemiec i pies” – mówił, wspominając postawę administratora apostolskiego Warmii i Mazur ks. prałata Wojciecha Zinka, który jako jedyny z polskich hierarchów nie zgodził się na odczytanie w kościołach swojej diecezji odcinającego się od prymasa oświadczenia episkopatu, i Bacy – swojego psa, który ugryzł jednego z ubeków, dokonujących najścia na siedzibę prymasa.
To osobiste poczucie krzywdy nie wpłynęło jednak na postawę kardynała, ujawnioną podczas podróży do Rzymu w maju i czerwcu 1957 r. Wyszyński wiedział, że w obliczu starcia z komunistycznym systemem jedność Kościoła w Polsce jest wartością naczelną, a to wyznacza przewagę imperatywu wybaczenia ponad imperatyw sprawiedliwości. Zabrał ze sobą do Rzymu dwóch biskupów, reprezentujących dwie drogi, którymi podążali w poprzednich latach polscy hierarchowie: bp. Michała Klepacza, symbolizującego ustępstwa wobec władzy, i bp. Antoniego Baraniaka – męczennika, torturowanego przez komunistyczny aparat represji.
Papież i kurialiści
Prymas wyruszył ad limina apostolorum (do progów apostolskich) 6 maja 1957 r. Podróżował pociągiem, przez Wiedeń, Wenecję i Bolonię. Wszędzie witały go tłumy. Był symbolem skutecznego oporu wobec komunistycznej przemocy. Podróż zaiste triumfalna. To, co zastał w Rzymie, było jednak dalekie od entuzjazmu tłumów. Watykańscy kurialiści nadal mieli wiele wątpliwości co do słuszności zamysłów i działań kard. Wyszyńskiego. Pozostał we Włoszech ponad miesiąc. Wrócił do Warszawy dopiero 19 czerwca. Jego relacja, zapisana w dzienniku Pro memoria, ukazuje żywy, plastyczny, niepozbawiony krytycyzmu obraz tamtej podróży.
Nic nie było ważniejsze dla prymasa niż osobiste relacje z papieżem Piusem XII, który przyjął go już 14 maja. „Zastałem Ojca św. przy stole. Bardzo zmieniony od czasu gdy go widziałem w 1951 r. Twarz wybladła, oczy straciły swoje dawne światło, trzyma się prosto, ale zda się słabnie. Bodaj, że trochę już niedosłyszy” – notował kardynał. Rozmowa była krótka, raczej konwencjonalna, papież zapewnił Wyszyńskiego o swoim zaufaniu, nie brakło łez. „Rozmowa jednak była trudna, mimo całej dobroci Ojca św.” – podsumował prymas.
Faktycznie, różnice poglądów ujawniały się bowiem nie w rozmowach z papieżem, ale w spotkaniach z przedstawicielami sekretariatu stanu, ks. Tardinim i bp. Antonio Samorem. Szczególnie ten pierwszy był przez prymasa postrzegany krytycznie. Zdawał się nie rozumieć skomplikowanych uwarunkowań, w których musieli poruszać się polscy biskupi, oceniał rzeczywistość w uproszczonych kategoriach absolutnego zła i absolutnego dobra i nie potrafił dostrzec wartości rozwiązań kompromisowych, takich jak polskie porozumienie Kościoła i państwa z 1950 r. Prymas wielokrotnie rozmawiał z ks. Tardinim, zawsze wychodząc z tych rozmów zmęczonym i zniechęconym. Przed samym powrotem do kraju nie wahał się zanotować: „Tardini ma w Polsce opinię nieprzyjaciela Polski: podzielają tę opinię wszyscy – biskupi, księża, katolicy i komuniści”.
Co prawda papież podkreślał swój podziw dla Polski i zaufanie dla Wyszyńskiego, jednak aparat kurii rzymskiej nie zawsze podążał za taką oceną.
Samotność prymasa
Prymas przybył do Rzymu po doświadczeniach prześladowań, po trzyletnim uwięzieniu. Przybył jako reprezentant Kościoła silnego przywiązaniem wiernych, autorytetem wśród ludu, ale przecież pozostającym w opozycji wobec władzy. Znalazł się w rzeczywistości Kościoła triumfującego, wolnego w wyrażaniu swej wielkości, w świecie pontyfikalnych uroczystości, pełnych przepychu i ceremonialnej pompatyczności. Gdy odbierał kardynalski kapelusz, ubrany w ceremonialną szatę cappa magna, z kilkumetrowym trenem, zanotował: „odczułem wielką samotność. O wiele stosowniejsze byłyby dla mnie nadbużańskie łąki, niż to miejsce”. Blichtr watykański, świat przybranych w ordery i fraki papieskich gentiluomini, wachlarze ze strusich piór towarzyszące papieskiej lektyce sedia gestatoria, były dlań trudnym do zaakceptowania kontrastem wobec rzeczywistości, z której przybywał.
Pewnego dnia odwiedził go hrabia Emeryk Czapski, kawaler maltański, przybrany we wszelkie insygnia swej godności. „Ofiaruje mi godność rycerza. Dziękuję, proszę by zgłosił się za rok. Zajął mi dużo bardzo cennego czasu” – zanotował prymas. Odwiedzali go rozmaici ludzie, proponujący wielce różne pomysły. Słuchał cierpliwie, acz nie bezkrytycznie: „Odwiedziłem p. Raue. Ma fantastyczny plan niesienia pomocy ekonomicznej kobietom rodzącym. I to wszystkim! Fakt, że kobieta rodzi, dawałby jej prawo do pobierania pewnej kwoty. […] Plan niesprawiedliwy, komentował prymas. Są takie, które wydadzą pieniądze na szmatki, a nie na dzieci. Lepiej pomyśleć o kobiecie licznej rodziny”.
Chyba dostrzegał ów, jak powiadał Jan XXIII, „kurz, który zgromadził się na tronie piotrowym od czasów Konstantyna”. „Wszystko staruszkowie, którym należy się zasłużony odpoczynek. Całe to nieliczne grono modli się bardzo wygodnie, sfatygowane przez życie” – tak postrzegał grono swych czcigodnych braci kardynałów. Chyba był wewnętrznie gotów na daleko idącą reformę doczesnego kształtu Kościoła. Widział, jak bardzo pozostał on w tyle za wrażliwością współczesnego świata.
Włoska lekcja
Mimo dystansu watykańskich urzędników prymas podróżował po Italii w glorii bohatera oporu wobec komunistycznej przemocy. Kontrapunktem do kunktatorstwa i krótkowzroczności sekretariatu stanu był entuzjazm tłumów, który towarzyszył kard. Wyszyńskiemu nawet w najbardziej odległych zakątkach włoskiego południa. Odwiedził Sycylię, Kalabrię, Kampanię, prowincjonalne miasteczka i wioski. Wszędzie wiedziano, kim jest „Wicinski”. Witano go jak bohatera, mógł czerpać siłę ze wsparcia ludzi świata pozornie tak odległego.
Wyjeżdżał z mieszanymi uczuciami. Entuzjazm tłumów, deklarowane zaufanie papieża, ale zarazem tępy i biurokratyczny opór kurii, która patrząc na rzeczywistość poprzez kanony procedu, nie potrafiła dostrzec, że sytuacja Kościoła w Polsce jest inna aniżeli im znana. Parokrotnie kwitował swoje rozmowy z ks. Tardinim i innymi reprezentantami sekretariatu stanu słowami: „bardzo mnie to znużyło”. Tak jakby watykańscy urzędnicy, skupieni wokół odwiecznych norm, nie dostrzegali potrzeb czasów nowych. „Ci ludzie widzą stałość Kościoła, nie widzą zmienności warunków, w jakich Kościół niesie ludzkości Ewangelię. Szerszy oddech, nieco rozpięty gorset kodeksu byłby dla Matki naszej Kościoła św. zbawczym ożywieniem” – pisał, wracając do kraju. Zrozumiał, że odpowiedzialność za los katolicyzmu w naszym kraju należy do samych Polaków.