W słoneczny czwartek 18 sierpnia 1977 r. wokół trumny zmarłego arcybiskupa poznańskiego Antoniego Baraniaka zgromadził się niemal cały episkopat Polski. Mszę pogrzebową odprawiał metropolita krakowski kard. Karol Wojtyła, żałobną mowę wygłaszał kard. Stefan Wyszyński. Tłum poznaniaków pragnących pożegnać swego biskupa oblegał katedrę aż po Śródkę.
Był dla mnie ostoją
Prymas Tysiąclecia w swym słowie, wyraźnie poruszony, żegnał człowieka, który przez wiele lat był jego najbliższym współpracownikiem, powiernikiem spraw sekretnych, najbardziej godnym zaufania. Podzielił się myślami bardzo znamiennymi, choć wówczas może nie dla wszystkich całkiem zrozumiałymi. „Biskup Baraniak – mówił, wspominając czas swego uwięzienia w latach 1953–1956 – był dla mnie niejako osłoną. Na niego bowiem spadły główne oskarżenia i zarzuty, podczas gdy mnie w moim odosobnieniu przez trzy lata oszczędzano. Nie oszczędzano natomiast biskupa Antoniego. Wrócił na Miodową w 1956 r. tak wyniszczony, że już nigdy nie odbudował swej egzystencji psychofizycznej. (…) Domyślałem się, że mój względny spokój w więzieniu zawdzięczam jemu, bo on wziął na siebie jak gdyby ciężar całej odpowiedzialności Prymasa Polski”. W ostatnich słowach nazwał metropolitę poznańskiego „męczennikiem polskiej racji stanu”. Zapewne niektórzy z uczestników żałobnej ceremonii, świeccy i duchowni, mogli się poczuć nieco zaskoczeni. Wiedziano o tym, że był więziony, krążyły niezbyt konkretne opowieści o torturach, jakim był wówczas poddawany, ale na co dzień widziano go raczej jako człowieka dobrego, choć nieco nieśmiałego i coraz bardziej znękanego nasilającymi się dolegliwościami. Nawet poznańscy księża powiadali niekiedy z ironicznym przekąsem: „Łatwiej się do niego dostać ministrantowi niż księdzu”. Rzeczywiście, abp Baraniak, uformowany poprzez charyzmat Towarzystwa Salezjańskiego, którego był członkiem, kochał i rozumiał dzieci i młodzież, zawsze miał dla nich czas i wyrozumiałość, której niekiedy szczędził swym współpracownikom. Sam mam w pamięci, jako najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa, gdy wziął mnie na kolana podczas uroczystości poświęcenia tablicy bp. Michała Kozala w krotoszyńskiej farze. Potrafił rozmawiać z kilkuletnim dzieckiem i choć nie pamiętam już dziś jego słów, to pozostało we mnie wrażenie ciepła, dobroci i zdziwienie, że ten miły pan jest ubrany na fioletowo i ma na sobie koronkową komeżkę, a panowie przecież koronek nie noszą!
Specjalna misja u Piusa XII
Ten człowiek, rozmawiający z dziećmi, rozdający im cukierki, cichy i robiący wrażenie wycofanego, był tymczasem przez wiele lat jedną z najważniejszych postaci Kościoła w Polsce. Już w 1933 r. młody, znakomicie wykształcony, niespełna 30-letni salezjanin został osobistym sekretarzem ówczesnego prymasa Polski kard. Augusta Hlonda. Towarzyszył mu aż do jego śmierci w 1948 r. jako najbliższy współpracownik. To jemu umierający prymas powierzył niezwykłą misję; miał przekazać papieżowi Piusowi XII prośbę o mianowanie jego następcą, arcybiskupem Gniezna i Warszawy, prymasem Polski, najmłodszego ówcześnie członka Episkopatu Polski, biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego. Papież spełnił to życzenie. Ks. Baraniak stał się w ten sposób swoistym pomostem łączącym posługę dwu wielkich prymasów i to była zapewne jedna z przyczyn, dla których nowy prymas postanowił go zatrzymać na dotychczasowym stanowisku. Wkrótce został konsekrowany na biskupa pomocniczego Gniezna, pozostał jednak na Miodowej w Domu Arcybiskupów Warszawskich i kierował w trudnym okresie początku lat 50. sekretariatem prymasa. Widział i wiedział wszystko, co działo się w sercu Kościoła w Polsce, znał każdy krok prymasa, wiedział o kulisach jego decyzji, cieszył się jego bezwarunkowym zaufaniem. Był jednym z niewielu, którzy tego zaufania nie zawiedli w chwili najcięższej próby.
Bez niego nie byłoby Wojtyły
Aresztowany wraz z kard. Wyszyńskim we wrześniu 1953 r. został osadzony w więzieniu mokotowskim i przebywał tam przez ponad dwa lata. To tajemniczy czas, sam abp Baraniak niewiele o nim mówił, jedynie najbardziej zaufanym i to bez szczegółów. Raz jeden w Rzymie opowiedział w bardzo wąskim gronie o torturze ciemnicy, którą wobec niego stosowano. Nagi, zamknięty w całkowitych ciemnościach, w lodowato zimnej celi, ze sklepienia miarowo kapała woda… Wiemy, że wyszedł z więzienia jako inny człowiek, tym którzy mieli okazję go wówczas widzieć, kojarzył się z „muzułmaninem” – jak nazywano wyniszczonych fizycznie i psychicznie więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Tylko lekarze i siostry zakonne opiekujące się nim w chorobie widzieli na jego ciele blizny, nawet w miejscach najbardziej intymnych. Nie miał żadnego zdrowego organu, unikał ostrego światła, prawie nie jadł. Taki był koszt niezłomności wobec przemocy stalinowskich śledczych. Bp Baraniak miał bowiem zeznawać przeciw kard. Wyszyńskiemu, w ten sposób chciano skonstruować jego proces. Każdy, kto miał okazję czytać relację innego stalinowskiego więźnia Kazimierza Moczarskiego, wie, dlaczego załamywało się tak wielu, nawet tych, którym udało się przetrwać w kazamatach Gestapo. Wyliczył on „49 rodzajów maltretacji i tortur”, którym został poddany, męczarni niszczących ciało i psychikę człowieka. Biskup nie uległ, konsekwentnie przekazywał tylko informacje drugorzędne, sugerując, iż był jedynie zwykłym urzędnikiem biurowym, nie dysponującym istotną dla śledczych wiedzą. Niestety, złamany przez tortury, inny stalinowski więzień, biskup kielecki Czesław Kaczmarek zdążył poinformować władze, iż Baraniak „przedstawia dla władz Bezpieczeństwa dużą wartość jako skoncentrowane urobienie wszystkich wiadomości, tajników, kontaktów”. Próbowano je zatem wydobyć, wszelkimi środkami, bez efektu, wszelako ogromnym dla biskupa kosztem. Jego cierpienie przyniosło błogosławione owoce, właśnie o nich mówił w cytowanej wyżej wypowiedzi prymas Wyszyński. Abp Marek Jędraszewski, który opublikował w swej dwutomowej książce Teczki na Baraniaka materiały ubeckiego śledztwa, tak ujął historyczny wymiar drogi krzyżowej późniejszego metropolity poznańskiego: „Gdyby nie abp Baraniak i jego nieugięta postawa, nie byłoby powrotu prymasa Wyszyńskiego do Warszawy po okresie uwięzienia, bez prymasa Wyszyńskiego nie byłoby kardynała Wojtyły, a potem Jana Pawła II. (…) Dzieje Kościoła w Polsce, Europie i świecie potoczyłyby się zupełnie inaczej”. Konkluzja odważna, dla historyka może zbyt odważna, ale pamiętajmy, że do jej słuszności przekonany był sam kard. Wyszyński.
Miało być tylko kilka miesięcy…
W 1957 r. bp Baraniak zostaje arcybiskupem poznańskim. Władze godzą się na to prawdopodobnie tylko dlatego, że miał mieć przed sobą jedynie kilka miesięcy życia. Rządzi archidiecezją przez lat dwadzieścia i odciska na niej niezatarte piętno. Powołuje Papieski Wydział Teologiczny w Poznaniu, zwołuje pierwszy po Soborze Watykańskim II synod archidiecezji, organizuje uroczystości Millennium Chrztu Polski w 1966 r. i tysiąclecia biskupstwa poznańskiego dwa lata później. Przede wszystkim jednak jest człowiekiem Soboru Watykańskiego II, w którym bierze udział i którego ducha pragnie wdrażać w Kościele poznańskim. Nie zawsze budzi entuzjazm. Ślady tego zostały nawet w raportach kościelnych informatorów SB, którzy donosili, iż: „Baraniak podobnie jak Wyszyński nie liczy się w wielu sprawach z opinią księży, a dąży do zdobycia popularności wśród wiernych”. Może stąd te tłumy na Ostrowie Tumskim i Śródce podczas jego pogrzebu?!
Jolanta Hajdasz, autorka dwu filmów dokumentalnych poświęconych osobie abp. Baraniaka, nadała jednemu z nich tytuł Żołnierz niezłomny Kościoła. Nie jestem przekonany co do trafności tego określenia. Budzi ono naturalne skojarzenia z tymi, którzy stawili zbrojny, radykalny opór systemowi komunistycznemu w okresie, gdy był on nam narzucany, w latach 40. i 50. Tak nazywamy dziś żołnierzy ówczesnego podziemia antykomunistycznego: „niezłomni” albo „wyklęci”. Sądzę, że choć metropolita poznański stawił niezłomny opór siepaczom, którzy usiłowali go złamać, to jednak wpisywanie go w tradycję radykalnych form oporu przeciw komunizmowi jest niewłaściwe. Po pierwsze, pasterze Kościoła, na czele z prymasami, Hlondem i Wyszyńskim, byli co najmniej sceptyczni wobec dalszego przelewania polskiej krwi i czynili wszystko, aby „niezłomnych” wyciągnąć z lasów. Po drugie, określenie „żołnierz” niezbyt dobrze pasuje do osobowości abp. Baraniaka. Jego działania, wypowiedzi, charakter i sposób bycia ukazują nam człowieka odważnego, wiernego, sumiennego i wrażliwego, ale skupionego raczej na codziennej, niekiedy mało spektakularnej pracy. Nie bez przyczyny mówił o nim kard. Józef Glemp: „Kochał biuro, kochał pracę administracyjno-biurową”. Był człowiekiem ukształtowanym przez osobowości Hlonda i Wyszyńskiego, którzy byli niezłomnymi obrońcami praw Kościoła, ale byli również dyplomatami, mężami stanu, potrafiącymi iść na kompromisy, często trudne i dla wielu kontrowersyjne. Dlatego daleko bardziej podoba mi się to, co powiedział o nim Prymas Tysiąclecia: „Męczennik polskiej racji stanu”. Dla prymasa polska racja stanu w okresie zniewolenia komunistycznego była bowiem tożsama z niezależnością Kościoła, który był wówczas swoistą arką przechowującą wartości i słowa, wzorce i normy, niezbędne dla przetrwania polskiej tożsamości narodowej i przyczyniające się do odbudowy w przyszłości suwerennego państwa. Dlatego abp Baraniak poświęcając się dla obrony prymasa, bronił jednocześnie autonomii Kościoła w Polsce i w ten sposób służył również idei niepodległej Polski. Często zżymamy się dziś, że winni jego gehenny uniknęli odpowiedzialności. Tak, jest to po ludzku głęboko niesprawiedliwe! Czy jednak on sam pragnął takiego rozliczenia? Nie pozostawił wspomnień, prawie nigdy nie mówił o swych cierpieniach. Może w głęboko chrześcijańskim duchu przebaczył swym oprawcom, może nie domagał się dla nich doczesnej sprawiedliwości?
Wiele przed nami
Oczywiście nie zwalnia to nas z obowiązku pamięci. Dlatego dobrze, że możemy sięgnąć do wspomnianego już dzieła abp. Marka Jędraszewskiego, że są sugestywne filmy Jolanty Hajdasz. Należy się cieszyć, że przed kilkoma tygodniami abp. Stanisław Gądecki poświęcił „celę Baraniaka”, ekspozycję w warszawskim areszcie przy ul. Rakowieckiej. Dziwi nieco, że tylko jedna szkoła w Polsce, w Książu leżącym blisko jego rodzinnego Sebastianowa, nosi jego imię. Czy człowiek, który tak szczególnym uczuciem darzył dzieci i młodzież, nie zasłużył na to, aby być patronem choćby którejś z licznych szkół prowadzonych przez Towarzystwo Salezjańskie, którego był członkiem? Nadal nie ma gruntownej, naukowej, wykorzystującej wszystkie dostępne źródła, biografii arcybiskupa, bez niej nasza wiedza o nim pozostaje ułomna i niekompletna. Dostrzegamy to, co najbardziej spektakularne, jego męczeństwo, mniej wiemy o wielkiej pracy i znaczących dokonaniach w okresie, gdy był sekretarzem prymasów i później metropolitą poznańskim. Potrzebna jest dalsza praca nad kształtem naszej pamięci o Antonim Baraniaku.