Dzieci Reginy Ajsik urodziły się na poddaszu dwupiętrowej kamienicy na rogu ulicy Świętego Michała (obecnie Mickiewicza) i placu Kościelnego (obecnie Kosmowskiego) w małym wielkopolskim miasteczku, Trzemesznie. Katolickie nazwy ulic, przy których wzrastały, bliskie sąsiedztwo monumentalnej bazyliki od początku stawiały ich istnienie w dysonansie do otoczenia.
Mieszkały wysoko, jak ptaki, z oknami zwróconymi na ulicę Świętego Michała, z perspektywą na niebo i świętość. Wydawało się, że miały szczęście, rodząc się „po wielkiej wojnie”, w wolnym kraju. Ich kraju. Nawet jeśli antysemityzm wylewał się z polskich gazet i docierał do opłotków ich miasteczka, gdzie większość sąsiadów chodziła do katolickiego kościoła, którego kopuła dominowała nad całym pejzażem, czuli się „u siebie”. Nawet publikowane w lokalnym piśmie apele o „niekupowanie u Żyda” nie zmusiły ich ojca do porzucenia tego miejsca. Szył dalej cholewki butów, zaopatrując w nie miejscowych – katolickich szewców.
Tak szybko uciekały…
Isaac urodził się w 1929 r. jako pierwszy z czwórki dzieci Ajsików. Ojciec nie zgłosił jego narodzin w magistracie. Może uznał, że synowi nie przydadzą się urzędowe papiery, a mogą wręcz „zaszkodzić”? Miejscową szkołę dla żydowskich dzieci zamknięto, bo ich społeczność tak się skurczyła (na skutek emigracji Żydów na Zachód), że nie było jej stać na utrzymanie budynku i nauczyciela. Nieistniejące w aktach magistratu dziecko łatwiej było „ustrzec” przed nakazem posłania go do chrześcijańskiej szkoły. Narodzin drugiego syna, Mendla, też nie zgłosił. Być może wolał sam nauczyć ich rzemiosła, dzięki któremu przetrwają. To, co przydarzyło się żydowskiemu kantorowi Dawidowiczowi, który został obelżywie potraktowany przez uczniów trzemeszeńskiego gimnazjum w 1937 r., mogło tylko utwierdzić go w przekonaniu, żeby trzymać dzieci z dala od katolickich „szczunów”.
Nic więc dziwnego, że na widok 14-letniego wówczas pana Henryka Nowaka, odwiedzającego kolegę mieszkającego w tej samej kamienicy, dzieci Ajsika „rozpierzchały się jak wróblęta”. Pan Henryk nie jest w stanie określić, ile ich było, tak szybko uciekały. Z listy deportowanych do getta w Piotrkowie Trybunalskim z grudnia 1939 r. wiemy, że była ich trójka: Isaac, Mendel i Malka. Najmłodszej Helenki pan Henryk już nie zdążył zobaczyć. Kiedy opuszczała Trzemeszno wraz ze swoją mamą, rodzeństwem i kilkunastoma innymi osobami, była noworodkiem.
Podobnie jak dzieci Ajsików, nieufnie reagowała na widok katolickich chłopców rówieśniczka Isaaca – Tereska Haase. Mieszkała w stosunkowo bliskim sąsiedztwie rodziny pana Henryka, w domu przy ulicy Bóżnicowej (obecnie Konopnickiej). Pan Nowak uważał ją za córkę Leo i Anny Haase, chociaż akt urodzenia Teresy wskazywałby, że była dzieckiem panieńskim Anny. Pan Henryk wspomina: „Wchodziłem nieraz na ten korytarz [domu Haase – A.K.]. O, jak ona [Teresa – A.K.] się też bała ludzi”.
Zakupy u Loewenthala
Wydaje się, że w przeciwieństwie do dzieci ich rodzice byli dobrze zasymilowani z miejscową społecznością, w zdecydowanej większości katolicką. W latach 20. XX w. pozostała w mieście garstka Żydów, głównie zajmujących się handlem. W 1927 r. jedna z lokalnych gazet donosiła: „W Trzemesznie mamy zaledwie kilku Niemców i żydów, cieszą się oni jednak wielkim mirem wśród miejscowego i okolicznego obywatelstwa. Miejscowe obywatelstwo, zwłaszcza panie, nie chcąc jawnie w Trzemesznie popierać żydów, jeżdżą do Gniezna i tam załatwiają swe zakupy u żydów”.
Pan Henryk pamięta zakupy „u Loewenthala”, w sklepie z galanterią mieszczącym się na rogu Rynku i ulicy Świętego Jana. Co prawda, założyciel firmy, Elias Loewenthal, zmarł w 1906 r., ale najwidoczniej jego córka Regina, wraz z mężem Willim Schwersenzerem, prowadziła dalej rodzinny interes pod szyldem panieńskiego nazwiska. Pan Henryk wspomina, że jego ojciec, jako pierwszy klient tamtego dnia, otrzymał wysoki rabat na zakupy. Być może dlatego po latach uśmiecha się na to wspomnienie, a może dlatego, że zakupione wówczas ubranko do Pierwszej Komunii Świętej dobrze się nosiło?
Kawałek dalej znajdował się inny żydowski sklep, którego właścicielami byli Rachwalscy. Henio kupował tam „macki” za 2 grosze. W rzeczywistości to nie były te znane pod tą nazwą placki żydowskie, ale różowe, słodkie, okrągłe opłatki na patyku. Całkiem możliwe, że te oryginalne macki też znajdowały się w ofercie sklepu.
Nieco dalej od głównego placu miasta, przy ulicy Świętego Jana, mieszkała żydowska rodzina Hirschów. Nie pamięta ich ani pan Henryk, ani pani Mirosława Majewska, urodzona w roku 1933, której rodzinny dom znajdował się w kamienicy obok ich domu. Świadectwo o zamieszkaniu Hirschów w tym miejscu złożył ich potomek. Według jego relacji dziadek Dawid Hirsch zajmował się handlem końmi. Stracił wzrok podczas walk w I wojnie światowej. Natomiast pani Mirosława zapamiętała następnych właścicieli kamienicy. Był to Niemiec z siostrą. Mieli dużą stajnię z końmi w podwórzu i jeszcze większą stadninę koni w pobliskiej wsi (zbieżność z profesją Hirscha raczej nieprzypadkowa).
Czemu ich tak okropnie potraktowano?
Obraz trzemeszeńskich Żydów, jaki pozostał w pamięci pani Mirosławy, jest dwuznaczny. Z jednej strony jako córka właściciela dwóch sklepów zapamiętała ich jako niemile widzianych konkurentów: „Który był bogatszy, to prowadził różne takie interesy. Wiem, że [Żydzi – A.K.] przeszkadzali Polakom”. Z drugiej strony, jej wspomnieniom towarzyszy szczere współczucie dla ich tragicznego, niezasłużonego losu: „Żydzi to byli autentyczni Polacy i oni tu od lat zamieszkiwali. Byli ludźmi jak inni i okropnie byli traktowani [przez Niemców – A.K.]. Pamiętam Żydówki prowadzane… [chodzi o żydowskie kobiety z utworzonego w mieście w późniejszym czasie obozu, które wykonywały m.in. prace porządkowe w mieście – A.K.]. Zimno było wtedy niesamowicie… Mamusia dała nam [pani Mirosławie i jej dwóm braciom – A.K.] poowijane kanapki i jeszcze takie bamboszki, coś dla nich ciepłego. Myśmy podchodzili do nich i to dawali. Nie wiem, jak nam się to udawało [kobiety prowadzone na roboty nie były pilnowane przez Niemców, ale miejscowego Polaka, który przymykał oko na takie gesty pomocy – A.K.]. Nie wiem, czemu tak okropnie żydków potraktowano”.
Pani Mirosława zapytana, czy pamięta, jak wyglądały dzieci żydowskie, odpowiada tylko, że były „ubrane raczej ciemno, nie za bardzo kolorowo”. Czyli podobnie jak pan Henryk nie bawiła się z nimi. Za to bliższy kontakt jej rodzina miała z bratem Leo Haase – Itzigiem Abrahamem, nazywanym przez mieszkańców Ickiem. Wspomina: „Taki żydek przychodził do nas do sklepu i zabierał rzeczy do pralni chemicznej, do Gniezna. I ten żydek rowerem czy pieszo stąd do Gniezna te tobołki woził do czyszczenia. Mówili na niego Icek. Taki szczuplutki, drobniutki”. Pan Henryk zapamiętał go zgoła inaczej: „Był taki niesprawny psychicznie, fizycznie taki zaniedbany. Robił wrażenie nieogolonego brudasa, a przy tym unikał ludzi. Kiedy się pokazał na ulicy, my, chłopaki, zaczepialiśmy go, to on uciekał szybko”. Icek wraz z bratem Leo znaleźli się wśród 27 ofiar egzekucji wykonanej na członkach Obrony Narodowej Trzemeszna w pobliskiej wsi Kocin 5 października 1939 r.
Miejsca i okoliczności śmierci wszystkich pozostałych Żydów, którzy mieszkali jesienią 1939 r. w Trzemesznie, są nieznane. 17 z około 41 osób trafiło 13 grudnia 1939 r. do getta w Piotrkowie Trybunalskim. Wśród nich: Regina Ajsik z czworgiem dzieci, Anna Haase z córką Teresą, małżeństwo Hirschów z córką Florą, Sigismund Abraham, małżeństwo Schwersenzerów i małżeństwo Rachwalskich. Przez getto przeszło od 25 do 29 tys. Żydów. Z 13 na 14 października 1942 r. rozpoczęła się likwidacja getta. Część jego mieszkańców zamordowano na miejscu, większość wywieziono do obozu zagłady w Treblince. Blisko 3 tys. osób zostało w tzw. małym getcie, jako niezbędni pracownicy niemieckich zakładów. Pod koniec 1944 r. tych, którzy przetrwali – około 2 tys. osób – wywieziono do obozów pracy i obozów śmierci.