Zabójstwo prezydenta (6/7 lipca), o zlecenie którego podejrzany jest premier, to tylko ostatnia z licznych politycznych awantur, jakich dwuwiekowa historia tego kraju zna wiele. Do tego katastrofalne huragany i trzęsienia ziemi, z których jak dotąd państwo się nie podniosło. To tylko część pechowych przypadków, od ponad 200 lat trapiących Haiti. By temu zaradzić, Haitańczycy wypróbowali chyba wszystkich możliwych form ustrojowych – od gubernatorstwa, poprzez republikę, królestwo, cesarstwo, znowu republikę i znowu cesarstwo, republikę o charakterze protektoratu (zależność od USA), wreszcie państwo formalnie suwerenne, ale izolowane w świecie i o minimalnej zdolności sprawczej. Przykład Haiti pokazuje, że w dziedzinie ustroju od formy bardziej liczy się treść. A ta niewiele się zmienia. Dlatego obywatele wolnego kraju podlegają dziś fatalnemu poczuciu – że nic się nie da zrobić, tak jak nie dało się poprzednikom. I to poczucie, krępujące innowacyjność i państwowotwórczą energię, jest dziś realnym hamulcem haitańskiego rozwoju.
Czarna niewola zastąpiła białą
Francuska kolonia Haiti, stanowiąca zachodnią część wyspy o tej samej nazwie, była prosperującą strukturą opartą na wyzysku niewolników przywiezionych z Afryki. Rozbiła ją francuska rewolucja, z jej hasłem wolności, równości i braterstwa. Jednak od tamtej pory kolonialne rządy są dla Haitańczyków – ludzi wolnych i żyjących w niepodległym państwie – niedościgłym wzorem dobrobytu i państwowej organizacji. Nie mówiąc już o tym, że przez długi czas również pod względem obywatelskich swobód wolne Haiti nie odbiegało wiele od swojej kolonialnej poprzedniczki.
W 1791 r. powstanie czarnych niewolników na północy wyspy dosłownie zmiotło tam z powierzchni ziemi warstwę białych właścicieli. Kto nie zginął, temu pozostawała tylko ucieczka statkiem do Nowego Orleanu. Saint-Domingue, bo tak nazywała się kolonia, pozostawało jednak nadal częścią Francji, tyle że rewolucyjnej. Paryż demokratów, podobnie jak Paryż świeżo obalonych monarchistów, potrzebował kawy, tytoniu, ryżu, a przede wszystkim cukru. A haitańskie plantacje były jego głównym dostarczycielem. Dlatego nikt myślący kategoriami państwa nie myślał wówczas, by wraz z wyzwoleniem niewolników znieść sam kościec ich systemu niewoli – wielkie folwarki przymusowej pracy.
Skończyło się to tak, jak musiało się skończyć w podobnym rozwoju wydarzeń: czarni wyrobnicy, nienazywani już niewolnikami, ale „rolnikami” (cultivateurs), nadal pracowali, faktycznie niewolniczo, w rolnych manufakturach, przywiązani do miejsca dekretami „demokratycznego” gubernatora, który zmienił tylko kolor skóry – na taki sam, jak jego podwładni. François-Dominique Toussaint L’Ouverture, bo o nim mowa, w pamięci Haitańczyków uchodzi za ojca narodu i faktycznie ma zasługi w zwalczaniu hiszpańskich oraz brytyjskich interwentów. Ale cisnął on ten naród wcale nie mniej niż jego poprzednicy u władzy, a może nawet bardziej. To on wprowadził na Haiti ustrój wojskowy, który od tego czasu przez dwa wieki dławił autentyczny rozwój społeczny. Teraz już nie biali nadzorcy niewolników, ale kolumny czarnych żołnierzy pilnowały, aby snopy trzciny cukrowej zgodnie z kontyngentem trafiały do magazynów.
Rzeź niczego nie załatwia
W 1802 r. nastąpił więc kolejny zryw (Haitańczycy, podobnie jak Polacy, są dumni ze swych powstań). Tym razem już nie przeciw rojalistycznej reakcji, ale w ogóle rządom Paryża. Po dwóch latach krwawych walk doprowadził on do upragnionego celu: niepodległości. Lud Haiti mógł wreszcie stanowić sam o sobie.
Nowy przywódca, Jean-Jacques Dessalines, niebawem ogłosił się cesarzem. Potocznie sądzi się, że zrobił to na wzór Napoleona, gdyż Haiti, nawet z Francją zrywając, starało się na niej wzorować pod względem ustroju. W rzeczywistości koronacja czarnego imperatora dokonała się kilka miesięcy wcześniej niż koronacja w katedrze Notre Dame.
Można sobie było nazwać Haiti cesarstwem, jednak mocarstwa zeń tym samym to nie czyniło. Nie będąc już kwitnącą kolonią Paryża, spadło do rzędu niewielkich postkolonialnych państewek, które nie mogą poradzić sobie same ze sobą. Trzciny cukrowej nie można było sprzedać, gdyż w Europie blokowali to emigranci, niedawni właściciele plantacji. Zresztą coraz trudniej było nawet dowieźć płody rolne do najbliższego portu, gdyż w militarnie rządzonym państwie Dessalinesa (teraz już Jakuba Pierwszego) armia działała o wiele sprawniej od departamentu drogownictwa. A i ludzi coraz trudniej było zapędzić batem do roboty.
Cesarz Jakub niebawem zginął, zabity na jednej z niedokończonych dróg przez zawiedzionych poddanych. Jego następca postanowił wyciągnąć wnioski z błędów poprzednika i rozparcelował państwowe (czytaj: wojskowe) farmy, rozdając ziemię obywatelom. W teorii zrobił więc to, o co chodziło. Szeregowi żołnierze dostali po małym kawałku gruntu, natomiast oficerowie – działki dwudziestokrotnie większe. Dodajmy tu drobny szczegół: prości, niepiśmienni szeregowcy byli czarni, natomiast kadra oficerska, wykształcona jeszcze za ancien régime 'u, to mulaci, synowie Francuzów i czarnych Haitanek. Fatalny układ wrócił w stare koleiny.
W 1848 r. nastąpiła rzeź mulatów, druga straszliwa rzeź po rzezi białych. Podobnie jak tamta, i ona niczego nie załatwiła. Mulatów wszystkich nie wyrżnięto, a gdy opadł kurz rewolucji, ktoś przecież musiał wziąć się za rządzenie państwem. I wzięli się za to mulaccy niedobitkowie. O tyle bardziej chciwi władzy, o ile mniej liczni, teraz mieli po prostu większe kawałki tortu do podziału.
Voodoo i horror realny
Ten system przetrwał do XX w., z tym że rolę Francji przejęły Stany Zjednoczone, zadłużając państwo po same uszy. Haiti ogłosiło się republiką, ale realnych stosunków społecznych to nie zmieniło. Nadal, jak w czasach Saint-Domingue, nieliczne elity urządzały sobie słodkie życie kosztem ciężko pracujących mas. Nadal bawiono się w iście kolonialnym stylu, teraz jednak paniczykowie i damy mieli skórę nie białą, lecz o odcieniu kawy z mlekiem.
W 1957 r. prezydentem został François Duvalier, zwany przez lud „Papa Doc”, jako że przed objęciem urzędu prowadził praktykę lekarską. 24 lata jego rządów to typowy przykład zjawiska nazywanego u nas „republiką bananową”. Duvalier fotografował się w nienagannie skrojonych garniturach i jeździł luksusowymi modelami samochodów. Oczywiście tam, gdzie pozwalał mu na to stan dróg. Za dziurawym asfaltem wyrastał las haitańskiej nędzy. Z ludem prezydent łączył się w sposób osobliwy, bo poprzez praktykowanie lokalnego kultu voodoo, zawierającego elementy czarnej magii. W ten sposób Haiti zawitało do hollywoodzkich horrorów, ale w życiu prostych ludzi nic to nie zmieniało.
Realnym horrorem była natomiast korupcja oraz dyktatorski sposób sprawowania władzy: skrytobójstwa na prezydenckie zamówienie i „znikanie” ludzi w więzieniach. Ten styl rządzenia, razem z przydomkiem „Baby Doc”, przejął po tatusiu Jean-Claude Duvalier.
W 1990 r. zaświtała nadzieja, bo w miejsce przepędzonego klanu Duvalierów wybory prezydenckie wygrał, w sposób demokratyczny, katolicki ksiądz Jean-Bertrand Aristide. Rządził tylko przez rok, obalony przez militarną juntę. Interwencja USA pomogła mu wrócić do władzy, jego zwolennikom udało się nawet zdelegalizować armię. Cóż z tego, skoro naród, gdzie od pokoleń pozbywano się „nieprawomyślnych” jednostek, po raz kolejny „wyzwolony” w sposób nagły, znalazł się kompletnie nieprzygotowanym do przejęcia odpowiedzialności za kraj? Aristide niebawem boleśnie przekonał się, że do rządzenia nie wystarczą dobre chęci. Uwikłany w korupcyjne układy (innych w Haiti nie było) pogrążył kraj w chaosie. Ludzie, którzy wcześniej z entuzjazmem witali jego wybór, teraz zwrócili się przeciwko niemu.
Klęski żywiołowe (huragan w 2004 r. i jeszcze straszniejsze trzęsienie ziemi w 2010 r.) tylko dopełniły miary nieszczęścia. Kolejny prezydent, Jovenel Moïse, wybrany w 2017 r., nie był ani tyranem, ani cudotwórcą, nie mógł więc wiele zmienić. Jego niewyjaśnione dotąd zabójstwo otwiera nowy rozdział historii Haiti. Czy da się go kiedyś opisać językiem wolnym od fatalizmu?