Logo Przewdonik Katolicki

Nie ma przeciwwskazań, aby pomagać

Weronika Frąckiewicz
Obecność partnerów lokalnych w najuboższych krajach pozwala Polskiej Misji Medycznej rozpoznać potrzeby danego regionu, a także wspiera miejscową ludność w korzystaniu z własnych zasobów fot. PMM

Rozmowa z Małgorzatą Olasińską-Chart o problemach medycznych w ubogich krajach, protezach, które pomagają wyjść z izolacji, i o nie zawsze przemyślanych sposobach pomocy.

Miałam okazję być pacjentką i obserwatorką ośrodków zdrowia w jednym z afrykańskich krajów. Poziom niektórych z nich znacznie odbiegał od najsłabszych europejskich standardów. Jaki jest stan lokalnej opieki zdrowotnej w krajach, w których działa Polska Misja Medyczna?
– Nie mam doświadczenia bycia pacjentką któregoś z lokalnych ośrodków w krajach, w których jesteśmy, jednak obserwując ich działalność z zewnątrz, widzę, że sytuacja w każdym z nich przedstawia się inaczej. W Iraku szpitale i ośrodki zdrowia znacznie podupadły, ponieważ cały kraj ponosi konsekwencje wojny i ataków ISIS, jednak są one prowadzone przez lekarzy, którzy skończyli wyższe studia medyczne, mówią po angielsku, a świadczone przez nich usługi nie odbiegają od norm europejskich. Jeżeli chodzi o służbę zdrowia w krajach bardzo ubogich, jak np. Sudan Południowy, to sytuacja przedstawia się inaczej. W Sudanie Południowym bardzo mało jest osób wykształconych. Większa część personelu medycznego to osoby z Kenii lub z Ugandy, jednak i ich jest niewiele. W Tanzanii wiejskie ośrodki zdrowia podlegające pod szpital, w którym pracujemy, są bardzo źle wyposażone, personel medyczny, podobnie jak w Sudanie, jest słabo wykształcony. Co kilka tygodni przyjeżdża do nich szpitalny lekarz, a usługi świadczą głównie pielęgniarki po krótkich kursach lub wiejskie położne. Dużym problemem jest brak prądu, co dla nas w tej części świata jest niewyobrażalne. To oczywiście generuje dodatkowe problemy. Wybierając sprzęt, który przekazujemy, kupujemy ciśnieniomierze czy wagi, które nie wymagają prądu, a nawet nie wymagają baterii. Kupienie elektronicznego ciśnieniomierza, termometru czy wagi dla noworodków jest świetną inwestycją, póki działa bateria, ale jeśli potem nie ma gdzie jej kupić lub nikomu nie przyjdzie do głowy, że trzeba ją wymienić, sprzęt leży nieużywany. Wiele lat temu, jako Polska Misja Medyczna, nauczyliśmy się dostosowywać nasze działania i pomoc do lokalnych możliwości.

O polskiej służbie zdrowia można opowiadać na różny sposób. Jednak jak ona wygląda rzeczywiście, wiedzą najlepiej pacjenci. Obraz, który wyłania się z ich opowieści, nie jest kolorowy: brakuje refundacji leków, kolejki do specjalistów urastają do absurdalnych rozmiarów – nie jest dobrze. Dlaczego pomimo tego, jak przedstawia się polska sytuacja, Polska Misja Medyczna pomaga od wielu lat poza granicami naszego kraju?
– To jest częste pytanie, które zadaje się nie tylko nam, ale również innym organizacjom podobnym do naszej, np. PAH. Odpowiadając krótko: takie mamy powołanie i taki jest nasz statut. Polska jest krajem na tyle bogatym, będącym w pierwszej czterdziestce najbogatszych krajów na świecie, że możemy pomagać tam, gdzie ludzie nie mają żadnego wyboru. W Polsce jeśli ktoś szuka dodatkowych funduszy na leczenie, może zgłosić się po pomoc do prywatnej fundacji, może założyć zbiórkę na Siepomaga.pl, mamy pomoc socjalną, funkcjonuje wiele organizacji społecznych, na pomoc przeznaczane są również fundusze państwowe. W krajach, w których pomagamy, nie istnieje żadna z tych możliwości, literalnie żadna. Służba zdrowia zazwyczaj jest w rozsypce, gdyż szpitale są zbombardowane, a jeśli nawet funkcjonują, to są totalnie niedoinwestowane lub nie ma w nich personelu. W Tanzanii jest jeden chirurg na 100 tys. mieszkańców, nie ma żadnych specjalistów, fundacji i stowarzyszeń, które wspierają pacjentów, nie można poprosić o założenie zbiórki na leczenie kogoś, nie ma żadnych crowdfundingowych stron i też do wielu miejsc nie dociera internet. Ludzie nie mają żadnych możliwości pomocy, poza oczekiwaniem na wsparcie z zewnątrz. Jesteśmy na tyle bogatym krajem, że stać nas na to, aby ułamkiem naszych pieniędzy podzielić się z tymi, którym te 20–30 zł uratuje życie, gdyż taki jest koszt np. opakowania antybiotyku, który zatrzyma chorobę bakteryjną bądź stan zapalny, infekcję i uratuje komuś życie. Dla nas często to tylko dwie kawy wypite na mieście. Nie zdajemy sobie sprawy, że tak niewielkie fundusze mają znaczenie, i że w tych krajach nie ma innej opcji niż taka, że my jako organizacja z zewnątrz zapłacimy za sprzęt, leki i lekarzy.

Polska Misja Medyczna nie implantuje personelu z Polski na tereny krajów ubogich. Raczej opieracie się na działalności lokalnych medyków. Jak zaczynacie współpracę z danym krajem?
– Przede wszystkim w każdym kraju, w którym decydujemy się pomagać, szukamy lokalnego partnera, z którym będziemy pracować na miejscu. Mówię o stałych, długoletnich projektach pomocowych, a nie o akcji emergency, jak na przykład ta, którą przeprowadziliśmy ostatnio dla Indii, gdzie była nagła potrzeba ratowania życia z powodu pandemii. Partnerem, którego wybieramy, z reguły są szpitale albo organizacje prowadzące pomoc medyczną w danym regionie. Opieramy się na ich doświadczeniu, ponieważ działają tam od kilkunastu lub kilkudziesięciu lat. Nie podejmujemy współpracy z indywidualnymi osobami, gdyż musimy mieć pewność i stabilność naszych działań, a także przeświadczenie, że ktoś, kto się zobowiąże dziś, nie powie jutro, że odchodzi, gdyż zmieniła się jego sytuacja życiowa. Organizacje, z którymi współpracujemy, znają sytuację danego regionu od podszewki, dlatego opieramy się na ich wiedzy i rozpoznaniu potrzeb miejscowej ludności. Dzięki sprawnej działalności naszych partnerów nie musimy jechać do wszystkich miejsc, wydawać pieniędzy na loty, zakwaterowanie, badanie ankietami potrzeb beneficjentów.

Pomoc medyczna ma wiele kontekstów. Jaki pomysł na pomaganie ma Polska Misja Medyczna?
– Najbardziej zależy nam na poprawie jakości życia osób w krajach ubogich poprzez interwencje medyczne i realizację programów humanitarnych. Dajemy bezpośrednią pomoc medyczną, edukację, pomoc humanitarną i rozwojową dla najbardziej poszkodowanych i potrzebujących. Otaczamy opieką medyczną kobiety w ciąży i małe dzieci. Zależy nam, aby szkolić lokalny personel medyczny, dlatego wysyłamy lekarzy z Polski, aby prowadząc działania edukacyjne na miejscu, podnosili wiedzę i kompetencje lokalnych medyków. My stamtąd wyjedziemy, oni zostaną, a zdobyta wiedza i umiejętności zaprocentują. Z funduszy projektowych, w olbrzymiej części z programu MSZ Polska Pomoc, wyposażamy lokalne placówki. Zawsze kupujemy sprzęt dobrej jakości, do którego osiągalne są części zamienne, a także zabezpieczamy lokalny serwis, który daje gwarancję, transport i instalację sprzętu. Jeżeli prowadzimy pomoc medyczną za pomocą lokalnych medyków, staramy się, aby ludzie, którzy mają konsultacje medyczne, mogli za darmo dostać leki. Na Bliskim Wschodzie pomagamy uchodźcom w obozach. Obecnie działamy w Syrii, Wenezueli, Tanzanii, irackim Kurdystanie, Senegalu, Jordanii, Malawi i Zambii.

Swoimi działaniami wspieracie wiele miejsc na świecie, a kto wspiera Was, abyście mogli pomagać?
– Na poszczególne projekty dostajemy środki z funduszy publicznych od Ministerstwa Spraw Zagranicznych, oczywiście jeżeli uda nam się wygrać konkurs, w którym cyklicznie startujemy. Zazwyczaj udaje nam się przejść pomyślnie starania o grant, gdyż po latach naszych działań jesteśmy wiarygodnym i odpowiedzialnym partnerem dla MSZ. Część pomocy, np. w Syrii i Wenezueli, prowadzimy tylko i wyłącznie dzięki wpłatom Polaków z publicznych zbiórek.

Jednym z dużych projektów, który prowadzicie i na który założyliście publiczną zbiórkę, jest wyposażanie dzieci z Syrii w protezy nóg. Dlaczego akurat ten problem zwrócił uwagę Polskiej Misji Medycznej?
– Syria jest innym krajem niż pozostałe, w których jesteśmy. Ze względu na trwający konflikt nie możemy tam wjechać i polegamy tylko na lokalnych  lekarzach, a po drugie podejmujemy zdalnie bardzo trudne działanie, czyli wyposażanie potrzebujących dzieci w protezy. Nigdzie indziej nie przeprowadzamy podobnego projektu. Skala amputacji w Syrii jest olbrzymia. Przede wszystkim pomagamy dzieciom, które w wyniku bombardowań mają amputowane nogi. Chcemy, aby dziecko wyszło z izolacji spowodowanej wypadkiem i traumą, aby zaczęło chodzić do szkoły – o ile jest to możliwe i żeby zaczęło istnieć w grupie rówieśniczej. Bez sprawnej ręki da się wyjść z izolacji, bez nogi natomiast jest to praktycznie niemożliwe. Większość dzieci w Syrii nie pamięta innego dzieciństwa niż wojna, to stracone pokolenie, a dodatkowo okaleczenia, problemy psychiczne i brak edukacji powodują, że nie będą one jako dorośli ludzie normalnie uczestniczyć w życiu społeczno-ekonomicznym kraju. Wśród dzieci, którym pomagamy, są takie, które w wyniku bombardowań straciły jedno lub oboje z rodziców, często rodzeństwo. Dzieci potrzebujące pomocy zgłasza nam nasz partner, którym jest w organizacja syryjskich lekarzy Humanitarian Message.

Wraz z Polską Misją Medyczną odwiedziła Pani wiele krajów, spotkała mnóstwo osób potrzebujących. Czy jest coś, co Panią zadziwia w ludziach z tamtych kręgów kulturowych, coś, czego nie spotyka Pani u nas?
– U Afrykańczyków bardzo poruszyła mnie ich łagodność i zgoda na wszystko, co dzieje się w ich życiu. Nie mają potrzeby walki za wszelką cenę o powrót do zdrowia i są pogodzeni z tym, co niesie los. W Polsce jeśli ktoś jest chory, nawet nieuleczalnie, sprzedaje mieszkanie, samochód, wyjeżdża do kliniki za granicę, żeby tylko wyzdrowieć. W Afryce choroba nie jest postrzegana w takiej skali nieszczęścia. Gdy ludzie trafiają do szpitala, to oczywiste, że chcą się leczyć, ale jeśli się nie uda, to z łagodnością przyjmują ten wyrok jako pogodzenie się z tym, co zapisał dla nich Bóg. Z kolei na Bliskim Wschodzie zawsze zastanawia mnie praca z ludźmi mieszkającymi w obozach. Nie mówię o Syryjczykach, ponieważ oni nie mogą wrócić do Syrii, gdyż tam czeka ich przymusowe wcielenie do armii, więzienie i tortury. Myślę na przykład o przesiedlonych Irakijczykach, których domy zostały zniszczone około 100 km od obozu. Nie mają wewnętrznej siły, aby się z obozu wydostać. To są często całe rodziny, na przykład braci czy kuzynów, którzy w obozie są od kilku lat. Nie ma w nich imperatywu, aby skrzyknąć się w kilkunastu mężczyzn, wrócić do siebie, odbudować najpierw jeden, a potem drugi dom i próbować zacząć żyć jak przed wojną. Przez lata wykształcili w sobie zgodę na pobyt w obozie i zależność od innych. Mimo że mówią, że chcieliby wrócić, de facto nie robią wiele, aby to pragnienie stało się rzeczywistością. Wynika to chyba z wieloletniego przesiedlenia, swoistej wegetacji i poczucia, że w obozie jednak jest bezpieczniej. Powrót zawsze wiąże się z jakimś ryzykiem: brak pracy, presja utrzymania rodziny.

Być może jest to kwestia osób, które pomagają. Łatwiej jest dać człowiekowi przysłowiową rybę niż wędkę…
– To tak naprawdę nie jest kwestia konkretnych organizacji, ale trendów obowiązujących w międzynarodowej pomocy humanitarnej, które tkwią w korzeniach sprzed kilkudziesięciu lat. Kilian Kleinschmidt, były urzędnik UNHCR [Biuro Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców, Office of the United Nations High Commissioner for Refugees – przyp. red.], który zarządzał przez wiele lat obozem Zaatari dla uchodźców syryjskich w Jordanii, jest twórcą koncepcji, jak mogłaby wyglądać pomoc potrzebującym w XXI wieku. Jego pomysł jest bliski również podejściu Polskiej Misji Medycznej. Uważa, że ludzi przesiedlonych i uchodźców należy traktować tak jak samych siebie i nie uważać, że danie im laptopa czy komórki jest luksusem. Są to często ludzie wykształceni, których wojna zmusiła do ucieczki i mimo że są w obozach, mają te same możliwości kreatywnej pracy jak my. Zamiast dostarczać im żywność, powinniśmy próbować ich aktywizować do normalnej pracy, w której na tę żywność zarobią. Zamiast gromadzić te osoby w obozach kilkanaście tysięcy osób razem, powinno się im stworzyć możliwości życia w mniejszych osiedlach czy w miastach. Kleinschmidt wskazuje inną wizję przekształcenia pomocy humanitarnej w taką, która będzie zbliżona do realnego życia, w którym my żyjemy, a nie alternatywnego życia w obozie. Niestety wciąż pokutuje stereotyp pomocy, w którym potrzebującym trzeba wszystko dostarczyć. Oczywiście są sytuacje, w których rzeczywiście potrzebne jest wsparcie doraźne, na przykład kiedy ludzie z dnia na dzień tracą wszystko, bo przeżyli trzęsienie ziemi albo przyszło tsunami. Jednak po kilku latach pomocy, jaka istnieje na przykład w rejonach Bliskiego Wschodu, należałoby przewartościować to, co się robi, i zmienić styl pomocy. Ale o tym de facto decydują wielcy donatorzy, tacy jak ONZ czy Komisja Europejska.

Czy Polska Misja Medyczna natrafia czasem na mur, który nie pozwala jej pomagać dalej?
– Nie spotykamy się z przeszkodami, które uniemożliwiłyby nasze działanie. Może dlatego, że pracujemy w sektorze zdrowia i widzimy, że nasza praca niesie realne polepszenie zdrowia, a często ratuje życie. Nigdy nie doszliśmy do takiego momentu, gdzie uznaliśmy, że dalej się nie da, że jest za dużo przeszkód uniemożliwiających nam pracę. Jest zupełnie odwrotnie. Jesteśmy przekonani, że nasza praca ma olbrzymi sens, a jej efekty śledzimy na bieżąco. I jesteśmy szczęśliwi, widząc kolejnego uratowanego człowieka.

MAŁGORZATA OLASIŃSKA-CHART
Koordynatorka projektów Polskiej Misji Medycznej, związana z pomocą humanitarną od 2003 r. Pracowała w Argentynie, Sudanie Południowym, Iraku, na Kubie i Ukrainie. Jest pierwszym w Polsce certyfikowanym trenerem pomocy humanitarnej RedR UK. 10 lat zajmowała się pomocą dla imigrantów

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki