Logo Przewdonik Katolicki

Ciągnę temat Białorusi, bo jak go nie ciągnąć

Piotr Zaremba
fot. Magdalena Bartkiewicz

Sam użyłbym oględniejszego języka niż Romaszewska, ale w furii, z jaką zareagowano na jej wpis, widzę jednak coś niepokojącego

Pisałem tydzień temu o szukaniu śladów tortur na twarzy młodego białoruskiego blogera Romana Protasiewicza. Jego występ telewizyjny zaraz po aresztowaniu był tylko wstępem do zasadniczego spektaklu.
Ten spektakl to długi „wywiad”, jaki z nim przeprowadził sam szef białoruskiej państwowej telewizji. To coś w rodzaju zeznania połączonego z widowiskową samokrytyką. Naprawdę powiało stalinizmem, kiedy takie samokrytyki stanowiły część budzącego grozę politycznego rytuału. Z jednym celem: złamania nie tylko samego bohatera zdarzenia, ale świadków, faktycznie całego społeczeństwa.
W polskich mediach społecznościowych rozpętała się gwałtowna debata. Agnieszka Romaszewska, dyrektorka Biełsatu, zauważyła, że człowiek dopiero co uznawany za bohatera został rozdeptany przez ludzi Łukaszenki, ale „po części rozdeptał się sam”. Spotkała ją za to fala bardzo emocjonalnych ataków. Po części motywowanych także polityczną niechęcią do dziennikarki kojarzonej z prawicą. Ale zasadniczy motyw był klarowny. Zarzucano jej pochopne sądzenie człowieka, który mógł być przedmiotem brutalnej presji. Wskazywano rany na nadgarstkach, które można było w pewnym momencie zobaczyć, kiedy zakrywał twarz dłońmi.
Pani nie ma prawa go oceniać, skoro pani obserwuje wszystko z Warszawy, z bezpiecznej odległości, padało raz po raz. Trzeba jednak przypomnieć, że jako młoda dziewczyna, młodsza od Protasiewicza, Romaszewska była internowana w stanie wojennym. Zatrzymywano ją, szykanowano, a jednak nie pękła. Wydaje się, że zwłaszcza dla wielu młodszych widzów zdarzenia taki upór wobec politycznych represji jest czymś niewyobrażalnym. A w każdym razie uważają, że nie wolno go wymagać od nikogo.
Oczywiście żeby sprawę skomplikować, mogę też przedstawić kilka argumentów w drugą stronę. Były momenty, kiedy reżim Jaruzelskiego wydawał się supergroźny, ale szybko on sam pokazał, że się na ogół cofa, unika rozwiązań ostatecznych. Pozwala na grę ze sobą. Można za to sięgać do innych momentów z dziejów Polski. Prawda jest taka, że w czasach stalinowskich niemal wszyscy, łącznie z dowódcami WiN i politykami opozycji, załamywali się, sypali, godzili na przynajmniej częściowe samokrytyki. Uczciwie przyznajmy, że jest jakaś granica ludzkiej wytrzymałości.
W wielu wypadkach działo się to jednak nie po rutynowym biciu czy więziennych niewygodach, a po strasznych torturach. Czy takim torturom poddano Protasiewicza? Pewności nie mamy, ale raczej nie. Z drugiej strony Łukaszenka umie od ponad roku wytworzyć wrażenie, że stał się panem życia i śmierci swoich obywateli. Rzecz więc może nie tylko w fizycznym znęcaniu się, ale też w różnych formach szantażu, choćby losem bliskich.
Tylko że i w tym przypadku inną miarę możemy stosować do zwykłych ludzi, którzy się załamują pod niewyobrażalnym ciężarem, a inną – wobec przywódców. Ci ostatni powinni chyba jednak wliczać w ryzyko swojej działalności, że znajdą się pod potężną presją. Tylko czy człowiek wie to o samym sobie, nim tego nie doświadczy? No i czy Protasiewicz istotnie uważał się za przywódcę?
Nie umiem tu udzielić precyzyjnych odpowiedzi, stawiam pytania. Sam użyłbym oględniejszego języka niż Romaszewska. Ale w furii, z jaką zareagowano na jej, przecież nieszczególnie surowy wpis, widzę jednak coś niepokojącego. Jakiś sygnał, że gdyby nam samym przyszło działać w skrajnych warunkach, nie będziemy oczekiwać od innych minimum heroizmu, a może i sami natychmiast się poddamy. Jeśli tak jest naprawdę, wspólnota może się zmienić w magmę. I nie piszę tego o Białorusinach, a o Polakach.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki