Jego odejście przywodzi na myśl śmierć innego znanego sługi Bożego Antoniego Gaudiego. Obaj zginęli w wyniku obrażeń doznanych w wypadku. W roztargnieniu, oddając się temu, czym żyli, jeden został potrącony przez tramwaj, drugi przez samochód. Obaj byli też zaangażowanymi w sprawy Kościoła tercjarzami franciszkańskimi. Obu w żałobie opłakiwały ich miasta i państwa. Gaudiego jednak znamy dziś prawie wszyscy, wspominając go, gdy mijamy monumentalną katedrę Sagrada Familia. Kto jednak zna postać José Gregoria Hernándeza, Wenezuelczyka, który urósł do kategorii bohatera narodowego? Ile wiemy o lekarzu i nauczycielu ubogich?
Początki całkiem zwyczajne
Urodził się 26 października 1864 r. w małej miejscowości u podnóży Andów. Jako najstarsze dziecko z siedmiorga rodzeństwa zmuszony był, aby szybko stać się samodzielnym, by pomagać rodzicom w pracy i utrzymaniu domu. Miał w sobie jednak ogromną chęć uczenia się, a także nieprzeciętne zdolności, które szybko zauważyła jego matka. Chcąc dla syna lepszego życia, zachęcała go, aby zdobywał wykształcenie. Jako 13-latek został wysłany do stolicy Wenezueli, Caracas, aby uczyć się w najlepszej w tamtych czasach szkole w kraju – Colegio Villegas. Zaraz po ukończeniu kolegium zdecydował się pójść na studia medyczne. Zrobił to również za namową matki, która odradzała mu studia prawnicze, mówiąc, że jako lekarz pomoże bardziej ludziom. A z domu właśnie José wyniósł podejście, że praca ma wtedy wartość, gdy niesie dobro drugiemu człowiekowi. Nauczył się tego, obserwując ojca, który prowadził coś na kształt małej apteki, sprowadzając leki w ubogie tereny Andów.
W wieku 24 lat José Gregorio Hernandez ukończył z wyróżnieniem studia medyczne na Centralnym Uniwersytecie Wenezueli. Środowisko profesorskie wydało mu opinię „wyjątkowo zdolnego studenta, który trzyma się moralnych zasad”. W nagrodę doceniając wyniki jego pracy, rząd Wenezueli sfinansował mu zagraniczne studia w Paryżu, gdzie miał zająć się mikrobiologią, bakteriologią oraz histologią. Przez kolejnych kilka lat nie tylko studiował, ale również budował swoją pozycję w medycznym świecie. Po powrocie do kraju w młodym wieku został niemal z miejsca ordynatorem stołecznego szpitala im. José Maria Vargaza. Swoją pracę koncentrował głównie na ubogich, którzy to najczęściej byli jego pacjentami – często powracającymi, bo przez złe warunki życia i brak pieniędzy na lekarstwa, rzadko dochodzili do pełni zdrowia.
Narodziny legendy
Jako lekarz, ordynator, badacz José Gregorio znajdował jeszcze czas... by uczyć swoich pacjentów. Tak bardzo lubił to robić i wierzył, że wykształcenie oraz wiedza pomogą ubogim się rozwijać, usamodzielniać, że w wolnych chwilach dosiadał się do pacjentów i stawał nauczycielem. Zwłaszcza dla dzieci. O byciu lekarzem rzadko mówił jako o pracy, częściej w jego ustach pojawiało się słowo służba lub powołanie. W tyle głowy miał również niezrealizowane pragnienie, by zostać księdzem. W roku 1908 postanowił spróbować i udał się do klasztoru we Włoszech, aby studiować duchowość. Kolejnym etapem było kolegium założone w Rzymie przez bł. Piusa IX. Osobiste problemy zdrowotne uniemożliwiły mu jednak dalszą drogę. José Gregorio został ostatecznie tercjarzem franciszkańskim i zdecydował się powrócić do Caracas.
W 1918 r. na świecie wybuchła pandemia grypy hiszpanki, która w rok ogarnęła cały świat. W takich miejscach jak rozwijające się dawne tereny kolonialne Ameryki Południowej żniwo śmierci było ogromne. José Gregorio porzucił więc karierę naukową i z pisania medycznych książek całkowicie przerzucił się na praktykowanie medycyny wśród ubogich. Udzielał się w szpitalu miejskim, w prowizorycznych szpitalach polowych, które miały wtedy raczej opinię „umieralni”. Starał się dotrzeć z pomocą do wszystkich, a nie było to proste. Już wcześniej znany był swojej społeczności jako oddany lekarz i dobry człowiek, jednak właśnie wtedy narodziła się prawdziwa legenda o nim, która żyje do dziś. Dziesiątki historii ludzi, którym pomógł, którzy mijali go w drodze od jednego cierpiącego do drugiego, którzy opowiadali, że za własne pieniądze wykupywał im leki i przynosił chorym. A tam, gdzie nie mógł pomóc sam, starał się znaleźć kogoś, kto będzie potrafił.
29 czerwca 1919 r. „lekarz ubogich” kolejny raz odwiedził aptekę, by wykupić medykamenty dla chorych. W roztargnieniu, spiesząc się, nie zauważył nadjeżdżającego samochodu. Były to czasy, gdzie naprawdę niewiele ich było jeszcze na drogach. Pech, przypadek sprawił, że właśnie ten jeden obecny wtedy w pobliżu potrącił go. José Gregorio Hernandez wpadł pod jego koła i mimo pomocy udzielonej mu natychmiastowo, zmarł jeszcze tego samego dnia w stołecznym szpitalu, gdzie jeszcze przed chwilą sam leczył innych. Jego śmierć wstrząsnęła Caracas. Mimo że był lekarzem i służył wiedzą, którą przez lata zdobywał na najlepszych uczelniach, po tym tragicznym wypadku nie było końca opowieściom, że tak naprawdę czynił „Boże cuda”. Uzdrawiał swoich pacjentów nawet wtedy, gdy ówczesna medycyna nie znała odpowiedzi, ani nawet on sam. Miał tylko jedną receptę – próbować i walczyć. Jako lekarz nie poddawał się.
Tutaj wszystko jest symbolicznie ważne
Zmarł w opinii osobistej świętości, więc szybko pojawił się lokalny kult i głosy, że powinien zostać ogłoszony świętym. Zgłaszano coraz więcej cudów za jego wstawiennictwem. Dopiero niedawno jednak Stolica Apostolska dokładnie przebadała jeden z nich i orzekła, że było to zjawisko nadprzyrodzone. W 2017 r. 10-letnia Yaxura Solorzano została postrzelona podczas napadu. Diagnoza była jednoznaczna: nie przeżyje, a nawet jeśli jakimś cudem jej się uda, nie będzie widziała ani chodziła. Matka dziewczynki modliła się za wstawiennictwem José Gregoria. Kilkanaście dni później Yaxura odzyskała przytomność, a po kilku tygodniach opuściła szpital na własnych nogach, w pełni widząc i słysząc.
Beatyfikacja, o którą tak długo zabiegali Wenezuelczycy, staje się w końcu faktem i jest ważna oraz symboliczna z kilku powodów. Kraj tak podzielony biedą i wojną domową otrzyma błogosławionego, którego pamięć jednoczy wszystkich. Kogoś, kto bardzo głęboko za życia rozumiał podział i rozwarstwienie tego społeczeństwa, znał jego ubóstwo, ale jednocześnie motywował innych do niesienia wzajemnej pomocy. Pewnie dlatego papież Franciszek ma zamiar ogłosić José Gregoria Hernandeza patronem studiów nad procesami pokojowymi. Kolejny raz doceniono jego zamiłowanie do nauki oraz pracę u podstaw.
W końcu ważny jest też sam czas. Te dwie pandemie – grypy hiszpanki i koronawirusa dziś – spinają klamrą cały proces beatyfikacyjny od śmierci José Gregoria po wyniesienie go na ołtarze. Daje nam nadzieję, że zwyciężamy tak długo, jak troszczymy się o siebie wzajemnie na wzór „lekarza ubogich”. Wiara i nauka idą w parze w trosce o dobro i życie człowieka. José Gregorio Hernandez rozumiał tę zależność. Przez medycynę oddał innym własne życie.