Pod koniec ubiegłego roku na prestiżowych wenezuelskich uczelniach pojawił się nowy kierunek: „Rozmyślania nad myślą najwyższego dowódcy Hugo Chaveza”. Z pewnością dużo czasu na rozmyślaniach o polityce swojego poprzednika spędza obecny prezydent Wenezueli – Nikolas Maduro. Kraj, który ma największe na świecie złoża ropy, stoi dziś w obliczu gospodarczej i społecznej katastrofy.
Zezłomowana limuzyna
Hugo Chavez był wszędzie. Niezależni badacze oszacowali, że w wenezuelskich mediach jego postać pojawiała się średnio co sześć minut. Choć był dyktatorem, który nie miał żadnych problemów z wysyłaniem wojska na ulice, to jednak na tle poprzednich nieudolnych rządów jawił się jako wybawca na miarę Simona Bolivara, przywódcy walk o wyzwolenia Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów. Szczególnym poparciem Chavez cieszył się wśród najbardziej ciemiężonych grup – małorolnych chłopów i koczowniczych Indian zamieszkujących południe kraju.
Hugo Chavez jak nikt inny potrafił kreować się na obrońcę uciśnionych – pierwszego dnia swoich rządów kazał zezłomować rządową limuzynę, a przypadającą z tytułu bycia prezydentem pensję przeznaczył na rzecz potrzebujących. Co prawda, były to działania propagandowe, ale i skuteczne, bo Wenezuelczykom zaczęło wieść się lepiej. Chavez, który urząd prezydenta sprawował w latach 1999–2013, dbał o to, aby zatrudnienie rosło przede wszystkim w sektorze publicznym. W ciągu 10 lat poskutkowało to spadkiem bezrobocia z 15 do 7 proc. Wenezuelskie emerytury i pakiety medyczne uchodziły za jedne z lepszych na kontynencie. „Najwyższy dowódca” stał się bożyszczem ludu, a przynajmniej tej jego części, która nie trafiła do więzienia. Złośliwie można powiedzieć, że Hugo Chavez wiedział nawet kiedy umrzeć, dzięki czemu odpowiedzialność za wiele jego błędnych decyzji spadła na pozbawionego charyzmy następcę.
Rządzący od dwóch lat krajem Nikolas Maduro cieszy się poparciem zaledwie co piątego Wenezuelczyka. Kraj, który ma potencjał, aby być najbogatszym państwem świata, ledwo wiąże koniec z końcem. W dramatycznej sytuacji znajduje się gospodarka. Inflacja osiągnęła poziom 70 proc., a miejscowe obligacje uznawane są na rynkach międzynarodowych za bezwartościowe. Wenezuela boryka się także z niewyobrażalnym poziomem przestępczości – według nieoficjalnych statystyk na 10 tys. mieszkańców aż 6 ginie z ręki gangów. Mniej bezpiecznie jest dziś tylko na terenach opanowanych przez Państwo Islamskie. W kraju, gdzie co czwarty mieszkaniec żyje poniżej granicy ubóstwa, milionowe łapówki są zjawiskiem powszechnym.
Ostatnimi czasy katalog problemów poszerzył się o kwestię aprowizacji. W wielu wenezuelskich sklepach brakuje podstawowych produktów – mleka, mąki, mięsa czy papieru toaletowego. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, w których Msze św. nie odbywają się z powodu braku… wina mszalnego. Oczywiście, trudno o tych problemach usłyszeć w miejscowych mediach.
Imperialistyczny spisek
Pętla wokół szyi prezydenta Maduro każdego dnia zaciska się coraz mocniej. Ratując swoją fatalną reputację, zamiast walczyć z kleptokracją urzędników i szukać porozumienia z opozycją, rozpościera on wizję kolejnych wydatków socjalnych. Podczas niedawnego, trwającego blisko trzy godziny przemówienia, prezydent obiecał swoim krajanom wzrost świadczeń emerytalnych o 15 proc. oraz 400 tys. nowych mieszkań dla ubogich.
Oficjalne komunikaty z Caracas pokazują, że rządzący nie do końca zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Za wszystkie niepowodzenia, zdaniem Maduro, odpowiedzialność ponoszą Stany Zjednoczone i inne siły imperialistyczne, które za wszelką cenę chcą doprowadzić do przewrotu. Dowody? Prezydent zaznacza, że w ciągu dwóch lat swoich rządów uniknął pięciu zamachów i kilkudziesięciu „aktów sabotażu” zainicjowanych przez CIA.
Wróg zewnętrzny staje się wygodnym, choć niezbyt przekonującym społeczeństwo, powodem, aby umacniać swoją władzę. Na początku marca marionetkowe zgromadzenie narodowe przyznało Maduro możliwość rządzenia krajem za pomocą dekretów, co de facto oznacza wprowadzenie dyktatury. Pod koniec ubiegłego roku aresztowano liderkę opozycji Marię Corinę Machiado, która rzekomo przygotowywała próbę puczu. Krótko po niej przed sądem z podobnymi zarzutami stanął popularny burmistrz stolicy kraju Antonio Ledezma.
Na ulicach wenezuelskich miast co chwilę dochodzi do demonstracji, które są krwawo tłumione przez policję i wojsko. W tym roku w czasie rozpraszania protestujących zginęły przynajmniej 43 osoby. Ostatnio największym echem odbiła się śmierć 14-letniego chłopca, który został zastrzelony miesiąc temu przez policjanta w mieście San Cristobal, co wywołało kolejne zamieszki. Po tym wydarzeniu Stany Zjednoczone zapowiedziały zaostrzenie polityki względem Wenezueli, wprowadzając zakaz wjazdu do USA dla kilku prominentnych polityków z Caracas. Maduro odpowiedział tym samym, dodatkowo wprowadzając wizy dla wszystkich Amerykanów i zmniejszając obsadę ich ambasady.
Rozpacz czarna jak ropa
Paradoksalnie największym problemem Wenezueli jest jej największe bogactwo, czyli ropa naftowa. Niestety, władze w Caracas na tyle uzależniły się od swojego złotego cielca, że praktycznie cała gospodarka opiera się na eksporcie ropy naftowej. Nie da się ukryć, że były ku temu przesłanki, gdyż w pierwszej dekadzie XXI w. ceny tego surowca na światowych rynkach wzrosły blisko siedmiokrotnie. Niestety, dla Maduro i jego rządu ceny ropy ostatnimi czasy stanęły w miejscu, głównie dzięki zwiększeniu się eksportu amerykańskiego, a rynek wewnętrzny praktycznie nie istnieje. Od 18 lat cena za litr benzyny w Wenezueli wynosi jednego centa. Jest to kwota znacząco poniżej kosztów wydobycia, w efekcie czego państwo co roku dokłada do taniej benzyny kilkanaście miliardów dolarów.
Gospodarczy kryzys po latach prosperity niesie ze sobą ryzyko wielu nadużyć. Powszechną praktyką wśród Wenezuelczyków stało się wywożenie benzyny do sąsiedniej Kolumbii, gdzie można sprzedać ją za wielokrotność ceny krajowej. Rząd w Caracas szacuje, że rocznie traci na tym procederze 12 mld dol., co zapewne i tak jest zaniżoną sumą. Maduro próbuje ratować sytuację wysyłając na gęsto zalesioną granicę z Kolumbią 17 tys. żołnierzy, ale jak dotąd rezultaty walki z przemytem nie przynoszą wymiernych korzyści.
Przemyt nie dotyczy tylko benzyny, więc od kilku lat w rejonie przygranicznym trwa swoista reglamentacja towarów. Tym razem z pomocą socjalizmowi przyszła technika – zamiast dobrze znanych z naszych realiów kartek Wenezuelczycy przy każdych zakupach skanują swoje linie papilarne. Ostatnie miesiące pokazują jednak, że problem redystrybucji dóbr nie dotyczy tylko pogranicza – kolejnych 20 tys. czytników linii papilarnych ma zostać zamontowanych w sześciu największych sieciach sklepowych w całym kraju.
Stawiając pomniki zmarłemu przed dwoma laty Hugo Chavezowi, Wenezuelczycy nie zauważyli, że im są one wyższe, tym większy cień pada na ich kraj. Obecnie trudno jest wskazać kogokolwiek, kto byłby w stanie przeprowadzić niepopularne reformy i uchronić kraj przed bankructwem. Kryzys dotknął nawet branżę funeralną, choć ludzie umierają nad Orinoko częściej niż w wielu innych częściach globu. Problemem okazał się brak miedzi, lakierów i satyny, niezbędnych do produkcji trumien.