Rewolucja w Wenezueli wybuchła, bo wybuchnąć musiała. Przekonuje o tym chociażby kalendarz ostatnich wydarzeń. 5 stycznia zaprzysiężony został nowy przewodniczący Kongresu Juan Guaido, który tym samym stanął na czele jedynej zorganizowanej struktury opozycyjnej w kraju. Pięć dni później zaprzysiężono na drugą kadencję prezydenta Nicolasa Maduro.
Władza, mająca za sobą wojsko i policję, stanęła naprzeciw parlamentu, za którym z kolei stanął naród, mający już zdecydowanie dosyć rządów Maduro. Guaido wzywa Maduro do ustąpienia, ten w odpowiedzi pręży muskuły. Sytuacja staje się na tyle napięta, że gdy w tydzień po objęciu swej funkcji Guaido został aresztowany, reżim zmuszony był zwolnić go po kilku godzinach, z obawy przed wybuchem rewolty. Tej jednak już nie dało się uniknąć.
23 stycznia Guaido, przy aplauzie tysięcy Wenezuelczyków zgromadzonych przed gmachem parlamentu, oznajmił, że wobec paraliżu państwa ogłasza się tymczasowym prezydentem. Kraj faktycznie wszedł w stan wojny domowej. W chwili pisania tego tekstu w zamieszkach w stolicy oraz na prowincji zginęło już kilkadziesiąt osób, ale to, jak się wydaje, dopiero początek łańcucha gwałtownych wydarzeń.
Torby wypchane pieniędzmi
Pięć lat rządów Maduro przyniosło Wenezuelczykom totalne załamanie nieźle prosperującej dotąd gospodarki, a także styl uprawiania polityki, który w kontraście do ekonomicznej nieudolności władz klarownie i odważnie zmierza w kierunku otwartej dyktatury. Kraj z zasobami ropy naftowej, szacowanymi przez wielu ekspertów jako największe na świecie, jest gospodarczo całkowicie od wydobycia owej ropy uzależniony.
Poprzednik Maduro, Hugo Chavez, ośmielony snem o gospodarczej potędze, wprowadził w kraju socjalizm, połączony z centralnym planowaniem oraz niekontrolowanym, mimo rozdętej biurokracji, systemem społecznego rozdawnictwa. Póki żył Chavez, który w Ameryce Łacińskiej odcinał polityczne kupony od wizerunku drugiego Che Guevary, jakoś to wszystko trzymało się kupy, ale po jego śmierci niespójny system natychmiast się rozleciał.
W tej chwili inflacja wynosi kilkanaście tysięcy procent, a przeciętny obywatel Wenezueli, nawet jeśli ma pieniądze (co rzadko się zdarza), nie jest w stanie upakować ich do torby, aby kupić chociażby podstawowe produkty żywnościowe. Zapanował głód. Brakuje dostaw bieżącej wody i energii elektrycznej, a w klinikach lekarze przyjmują porody przy świetle telefonów komórkowych. Nie ma lekarstw, niezaszczepione małe dzieci masowo umierają, a w kraju odradzają się epidemie, nieznane tutaj od dziesięcioleci.
Maduro, któremu brakuje politycznej zręczności Chaveza, winę za to zrzuca oczywiście na wszystkich wokoło, z pominięciem samego siebie. Aby utrzymać się przy władzy, musiał więc wziąć zdecydowany rozbrat z demokracją, która za jego poprzednika miała się jeszcze jako tako. Na drugą kadencję udało mu się zostać „wybranym” jedynie dlatego, że uwięził, przekupił lub pozbawił prawa głosu głównych kontrkandydatów. Organizacje monitorujące przestrzeganie praw obywatelskich informują też zgodnie o fałszerstwach, jakich reżim masowo dopuszczał się przy urnach.
Nie mają już nic do stracenia
Zwykli ludzie, w odpowiedzi na totalną katastrofę ich kraju, zagłosowali nogami. Według pobieżnych szacunków za granicę, bliższą i dalszą, zbiegło już około 3 mln Wenezuelczyków, czyli 10 proc. ogółu populacji.
Politolodzy znają regułę, według której większość rewolucji wybucha nie wtedy, gdy w kraju jest najgorzej, ale gdy reżim właśnie zamierza się poprawić. Ten paradoks bierze się stąd, że ową próbę poprawy zastraszeni dotąd ludzie biorą za sygnał słabości władzy i ośmieleni ruszają do buntu. Wiele wskazuje na to, że Maduro, który żadnej chęci poprawy nie wykazuje, zbyt mocno uwierzył w uniwersalne działanie tego prawa. Rzeczywiście w Wenezueli dominowały dotąd nastroje apatii, gdyż ludzie, zamiast się buntować, uchodzili za granicę. Jednak cierpliwość każdego ma swój limit. Gdy codzienne życie tych 90 proc., którzy zostali, stało się nieznośne, zdeterminowani ludzie poszli na konfrontację, gdyż nie mają już nic do stracenia. Nie wyobrażają sobie, aby tak jak teraz, mieli żyć jeszcze przez następnych pięć lat.
35-letni Guaido, inżynier z wykształcenia, wypłynął na gwałtownej fali tego sprzeciwu. Polityk z drugiego rzędu liderów partii Wola Ludu (Voluntad Popular; Wenezuelczycy, jak większość Latynosów, lubują się w lewicowej frazeologii), stał się nagle jej przywódcą, po tym gdy jeden z przewodniczących trafił do więzienia, drugi zaś na emigrację. Również w zdziesiątkowanym przez represje, lecz niepodporządkowanym Maduro Kongresie Guaido stał się symbolem społecznego oporu. Prawdziwe rewolucje lubią takie szybkie awanse.
Za sobą ma, jak się wydaje, zdecydowaną większość narodu. Przeciwko – wojsko i policję. Głównodowodzący i minister obrony, generał Vladimir (!) Padrino Lopez w dzień po proklamacji kontrprezydentury Guaido pokazał się w telewizji w towarzystwie innych, obficie wydekorowanych generałów, i buńczucznie zapewnił, że bunt zostanie zdławiony. Wiadomo jednak, że wcześniej kazał aresztować kilkunastu wyższych oficerów, więc w szeregach wojska nie ma całkowitej dyscypliny. Armia, która również głoduje, może w każdej chwili dokonać zwrotu.
Na celowniku świata
Trudno też nie zauważyć kontekstu międzynarodowego. Po pierwsze – stanowiska sąsiadów. Ci, na czele z Kolumbią i Brazylią, mają już dosyć rosnącej bez końca fali wenezuelskich uchodźców. Już w ubiegłym roku większość państw Ameryki Łacińskiej powołała tzw. Grupę z Limy, której zadaniem jest znalezienie rozwiązania kryzysu w Wenezueli. I to zdecydowanie z pominięciem Maduro. Dlatego Ameryka Łacińska, z małymi wyjątkami, od razu poparła Guaido jako prezydenta. Jeżeli z uznaniem go waha się jeszcze Meksyk, to tylko dlatego, że kraj ten ma ostatnio ostro na pieńku ze Stanami Zjednoczonymi. Bo USA, ustami Donalda Trumpa, natychmiast ogłosiły Guaido legalnym prezydentem, zaś Maduro uzurpatorem. Amerykański prezydent nie wyklucza nawet możliwości zbrojnej interwencji.
Skąd wzięła się tak twarda reakcja, zważywszy że prezydentura Guaido ma, łagodnie mówiąc, wątłe uzasadnienie w świetle wenezuelskiej konstytucji? Otóż zadecydowały względy polityki globalnej. Za reżimem Maduro opowiedzieli się bowiem wszyscy strategiczni przeciwnicy USA: Chiny, Turcja i Rosja. Szczególnie ta ostatnia wiele jak dotąd zainwestowała w podtrzymanie wenezuelskiego reżimu. Maduro tuż przed objęciem drugiej kadencji odwiedził Władimira Putina, który obiecał mu, poza kolejnymi miliardami dotacji, 600 tysięcy ton zboża – aby mieszkańcy Wenezueli mieli za co przeżyć kolejny rok.
Właśnie ta rosyjska stopa na amerykańskim gruncie stawia pod ścianą Trumpa. Prezydent USA, jak wiadomo, opowiada się za ograniczeniem aktywności jego kraju w dalekich regionach świata. Jednak Ameryka, zarówno Północna, jak i Południowa, to dla niego niepodzielna strefa interesów Waszyngtonu. Może sobie wycofywać wojska z Syrii, ale Wenezueli na pewno nie pozwoli oddać w pacht ani Rosjanom, ani też Chińczykom.
W tle oczywiście jawi się wielka ropa. W sytuacji gdy szwankuje saudyjski sojusznik, naftowe szyby Wenezueli byłyby dla Trumpa podarkiem z nieba. Ale po nie już wyciągają ręce inni chętni. Dlatego też rozdział pod tytułem „rewolucja w Caracas” dopiero się rozpoczyna.