Choć minął już miesiąc od wyborów prezydenckich, komisja wyborcza odmawia publikacji wyników. Mimo to Nicolas Maduro, głowa państwa od 11 lat, stanowczo twierdzi, że je wygrał, ignorując skargi opozycji, która twierdzi, że dysponuje sprawdzonymi wynikami z ponad 80 proc. okręgów wyborczych kraju. A te jednoznacznie wskazują, że Maduro przegrał w starciu z kandydatem opozycyjnej Koalicji Jedności Demokratycznej. Jak dokładnie, nie wiadomo, bo władza nie pozwala publikować również tych danych. Ale wiadomo, że w poprzedzających wybory sondażach Edmundo Gonzalez Urrutia ponad dwukrotnie wyprzedzał urzędującego prezydenta.
Obrona tolerancji za 100 dolarów od głowy
Czy można w ten sposób utrzymywać przy życiu pogrążone w długotrwałym kryzysie ponad 30-milionowe państwo latynoamerykańskie? Okazuje się, że można. Maduro, mimo że skrajnie niepopularny wśród większości społeczeństwa, może liczyć na poparcie mniejszości. To część dawnej biedoty, przekupiona nie tyle hasłami o likwidacji nierówności – bo w te już nikt w Wenezueli nie wierzy – ile koncesjami udzielanymi przez władze. To również, być może, ta część klasy średniej, której dzięki rozpowszechnionej korupcji udaje się prosperować w katastrofalnie zubożałym społeczeństwie. To wreszcie ludzie zastraszeni policyjnym terrorem.
Wiemy, że podczas tłumienia zamieszek, jakie wybuchły, gdy wzbudzony nadzieją zmiany władzy kraj dowiedział się, że owa władza ignoruje wyniki wyborów 28 lipca, policja zabiła kilkudziesięciu demonstrantów. Grubo ponad dwa tysiące trafiło do aresztów i więzień, 1,3 tys. uważa się za zaginione.
Ta ostatnia liczba szybko wzrasta, ona też napawa szczególnym niepokojem. Władza bowiem (chyba z czystym sumieniem możemy nazywać ją reżimem) zwróciła się publicznie do „wspierających patriotów” (czyli środowisk wymienionych powyżej) o wskazywanie jej wszystkich przeciwników obecnego porządku. Propaganda Maduro nazywa ich „faszystami”, „neofaszystami”, a w ogóle ludźmi, którzy popełniają „przestępstwa z nienawiści”. Przeciwko temu zagrożeniu stanąć mają murem „zwolennicy tolerancji”. Dziwnie przypomina to język naszej, polskiej radykalnej lewicy. Z tą różnicą, że w Wenezueli nadto otwarcie mówi się o potrzebie obrony socjalizmu.
W praktyce ta obrona polega na donoszeniu na sąsiadów. Reżim obiecuje po 100 dolarów USA (dlaczego nie rodzimych bolivarów – o tym za chwilę) za głowę każdej osoby wskazanej do aresztowania. „New York Times” nazwał to „Operacją Puk-Puk” (Knock-Knock Operation). Dodajmy jeszcze że prezydent, w typowym dla siebie dramatycznym stylu, zwrócił się do Sądu Najwyższego, aby ten „bronił go” przed wrogami – nie zważając na kuriozalność takiego apelu do, przynajmniej w teorii, niezależnej instancji państwowej.
Realny socjalizm w wenezuelskim wydaniu
Niektórzy „zaginieni” wracają i choć jest to wiadomość dobra dla nich oraz ich rodzin, bynajmniej nie wskazuje ona na jakieś oznaki uzdrowienia. To po prostu typowa latynoska maniana, postawa typu „jakoś to będzie”, połączona z rozpowszechnionym w kraju przekupstwem. Jeśli rodzina zbierze się na okup, uwięziony wychodzi zza kratek.
Tak działa znany nam tzw. realny socjalizm, tym razem w wenezuelskim wydaniu. Rządząca od ćwierci wieku Zjednoczona Partia Socjalistyczna Wenezueli (PSUV) konsekwentnie obaliła system, w którym większość obywateli mogła bogacić się legalnie kosztem ubogiej mniejszości – wprowadzając ustrój, gdzie ubóstwo cierpi większość, zaś bogacą się tylko niektórzy, do tego nielegalnie.
Jeszcze w latach 60. minionego stulecia Wenezuela, dzięki odkrytym przed wojną pokładom ropy naftowej, była jednym z najbogatszych państw świata, konkretnie: czwartym pod względem dochodu. Nazywana była „Dubajem Ameryki Łacińskiej”, krajem szybkich karier, które stały się udziałem milionów. To wszystko oczywiście miało swoją cienistą stronę: krajem rządził, według latynoskiego modelu, „reżim pułkowników” zależnych od konsorcjów naftowych USA, zaś poza miastami, szczególnie na odległej prowincji, królowała stara bieda.
Stało się to, rzecz jasna pożywką dla rozwoju z jednej strony zwolenników „teologii wyzwolenia”, z drugiej – radykalnych grup marksistowskich. Hugo Chavez, pochodzący z ubogiej rodziny metysów, reprezentował jedno i drugie. Najpierw ministrant w miejscowym kościółku i podoficer gwardii narodowej, walczącej w lasach z leninowskimi partyzantami, niedługo potem zaś lider wenezuelskich socjalistów i promotor tzw. rewolucji boliwariańskiej (Simon Bolivar to Kościuszko Ameryki Południowej, ale zwycięski; do jego legendy odwołują się tamtejsi lewicowcy).
Socjaliści zwyciężyli w 1998 r. i już wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki kryzysu. Chaos, korupcja i walki wojska z przemytnikami narkotyków na kolumbijskiej granicy nie zachwiały jednak popularnością Chaveza, który okazał się nie gorszym populistą od osławionego argentyńskiego Juana Perona. Do historii przeszła jego rozmowa z prezesem największego banku Wenezueli, nagrywana na żywo w TV z udziałem widowni. Chavez zwracał się do rozmówcy per „kolego” (cavallero), grożąc mu, że jeśli natychmiast nie obniży stawek procentowych „na rzecz najuboższych”, prezydent sam przyjdzie do niego i wykupi bank. Widownia oczywiście klaskała.
Banknoty na wagę
Maduro, kierowca autobusów i związkowiec, który zastąpił zmarłego w 2013 r. Chaveza, z powodzeniem wszedł w jego buty, wprowadzając od razu serię efektownych zmian, w postaci podwyżek progu minimalnej płacy (wprowadzane kilkanaście razy!), czy też obniżek cen w wielkich sieciach handlowych, wymuszonych prezydenckimi dekretami. W trosce o poprawę losu ludzi pracy dodał do wolnej niedzieli i soboty także piątek, potem zaś środę i czwartek. To wszystko oczywiście wywołało początkowy entuzjazm, w praktyce jednak oznaczało walkę ze wszelkimi przejawami przedsiębiorczości.
Czym to zaowocowało? Otóż po pierwsze inflacją, która niebawem przerodziła się w hiperinflację. Doszło do tego, że rodzime banknoty, boliwary, zaczęto – całkiem oficjalnie – sprzedawać na wagę. Jako że w systemie realnego socjalizmu niedobór jest normą, po pewnym czasie zabrakło nawet tych sprzedawanych na wagę banknotów, gdyż drukarnie nie były w stanie ich produkować na tak dużą skalę. Wenezuela przeszła więc, trochę po cichu, na rozliczenia w dolarach USA.
Galopująca bieda, brak leków, racjonowanie prądu – to wszystko spowodowało kompletny upadek, prosperującej dotąd, wenezuelskiej klasy średniej. Z kraju wyjechało 7 mln obywateli. Poparcie w parlamencie patia Maduro straciła prawie natychmiast, natomiast udało się jej utrzymać rządy dzięki zatrzymaniu urzędu prezydenta, który, co dla Ameryki Łacińskiej typowe, w tym kraju liczy się najbardziej.
Gdy w 2019 r. Maduro wygrał drugie wybory, już wiedziano, że je sfałszował. Większość krajów Ameryki go nie uznała, podobnie jak Unia Europejska, która za pełniącego obowiązki prezydenta potraktowała kandydata Koalicji Jedności Demokratycznej Juana Guaidó.
Ta sytuacja powtarza się obecnie. Wszystko wskazuje na to, że Edmundo Gonzalez Urrutia, starszy pan z wyższym wykształceniem i następca Guaidó, wygrał te wybory – choć tego faktu nie uznaje reżim. Wenezuelczycy mają nadzieję na powrót rozsądku, bo tylko to im pozostało.