Logo Przewdonik Katolicki

Ucieczka z rewolucyjnego raju

Jacek Borkowicz
FOT. LUIS ACOSTA/AFP PHOTO/ EAST NEWS

Prawie 9 kilogramów – o tyle w ciągu samego tylko 2016 r. schudło trzy czwarte Wenezuelczyków. To ponury efekt dramatycznego załamania gospodarki, sterowanej przez rząd w myśl sztywnych wskazań socjalistycznej doktryny.

Dziś w Wenezueli 95 proc. obywateli nie ma za co kupić podstawowych towarów niezbędnych dla przeżycia. Hiperinflacja, jaka wybuchła tu przed dwoma laty, dosłownie ogołociła ich z finansowych zasobów. Doszło do tego, że ludzie przestali jeździć do pracy, gdyż ceny biletów zaczęły przewyższać ich zarobki. W marcu ubiegłego roku, gdy okazało się, że w Wenezueli brak 80 proc. żywności i 95 proc. leków, prezydent Nicolás Maduro zmuszony był zwrócić się o pomoc do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Kraj stanął na krawędzi totalnej zapaści i chyba nawet ją przekroczył.
 
„Boliwariańska rewolucja”
Wszystko to dzieje się w państwie dysponującym piątymi co do wielkości na świecie złożami ropy naftowej. W obliczu tego paradoksu aż ciśnie się na usta dowcip dobrze znany Polakom z czasów późnego PRL-u: gdyby na Saharze wprowadzić socjalizm, to za dziesięć lat zabrakłoby tam piachu. W Wenezueli ropy co prawda nie brakuje. Przeciwnie – benzyna jest tam najtańsza na świecie, ale państwo, zgodnie z przedstawioną wyżej regułą gospodarności, mocno dokłada do tego interesu.
Jak do tego doszło? W 1999 r., na skutek demokratycznych wyborów, prezydentem kraju został Hugo Chávez, radykalny socjalista, któremu marzył się powrót do krótkich czasów świetności republiki wenezuelskiej pod rządami Simóna Bolivara. Ten republikański rewolucjonista, wyzwoliwszy kraj spod kolonialnych rządów hiszpańskiej monarchii, stanął w 1817 r. na czele państwa obejmującego także terytoria dzisiejszej Kolumbii, Ekwadoru i Panamy. Dzisiaj jest heroiczną legendą Ameryki Środkowej, niewiele mającą wspólnego z realnym życiem, jednak to właśnie ta postać zainspirowała Cháveza do ogłoszenia czegoś, co nazwał „boliwariańską rewolucją”.
Chávez przystąpił do sprawowania władzy, zdecydowanie uderzając w Stany Zjednoczone, który to kraj prezydent upatrzył sobie jako nowego kolonizatora Wenezueli. Nie trzeba chyba dodawać, że w dobie rozkręcającej się globalizacji taż Wenezuela była mocno związana interesami z USA, które w istocie nie tyle ją wyzyskiwały, ile stanowiły koło zamachowe tamtejszej ekonomiki. Chávez postanowił to koło zatrzymać poprzez nacjonalizację kolejnych gałęzi wenezuelskiej gospodarki. I tak na przykład prawie całą produkcję żywności, mocno uzależnioną od technologii z Północy, skoncentrował w państwowej centrali o nazwie „Polar”.
W 2009 r. „rewolucja boliwariańska” przekroczyła swój Rubikon, nacjonalizując sektor wydobycia i przetwórstwa ropy, na którym oparty był dotąd dobrobyt całego państwa. Sektor ten był niemalże zmonopolizowany przez koncerny z USA, którym wenezuelski prezydent zaproponował – w miejsce odszkodowania – państwowe obligacje (Amerykanie przewidująco uznali je za bezwartościowe). W miejsce zlikwidowanych spółek powstał państwowy gigant naftowy PDVSA.
Jednocześnie Chávez realizował swój sztandarowy program społeczny, mający polegać na likwidacji socjalnych różnic oraz eliminacji biedy. I to mu się początkowo udawało. Setki tysięcy Wenezuelczyków, bezrobotnych lub wegetujących na granicy ubóstwa, znalazło pracę w państwowych centralach. Był to czas, gdy prezydent obnosił się po całym świecie ze swoim „sukcesem”, urągając „kapitalistom” na wszelkich dostępnych mu międzynarodowych konferencjach.
 
Ropa tańsza od wody
Jednak szybko ujawniła się druga strona medalu. Centralnie zarządzane molochy przestały być rentowne, gdyż wszystkie zyski szły na płace i dotacje dla biurokratycznie rozdętego personelu. Rząd zainterweniował więc, do subsydiów dla pracowników dodając dofinansowanie dla samych upadających przedsiębiorstw. To tylko pogorszyło sprawę, który to mechanizm świetnie znamy z czasów PRL-u. Kolejne akcje dodruku pieniędzy (wenezuelska waluta nazywa się oczywiście boliwarem) przyspieszyły lawinę inflacji, potem zaś hiperinflacji.
W 2013 r. ONZ ogłosiła, że Wenezuela znacząco obniżyła liczbę osób żyjących poniżej progu ubóstwa. Była to ostatnia dobra wiadomość z tego kraju. Parę miesięcy wcześniej umarł Chávez, a władzę w państwie objął jako kolejny prezydent jego poplecznik Maduro. Ten kontynuował obłędną politykę gospodarczą, pozbawiony był jednak charyzmy poprzednika.
Rządy Maduro najlepiej ilustruje to, co zaczęło dziać się w sektorze naftowym. Już w momencie objęcia przezeń urzędu prezydenta wenezuelska ropa naftowa była najtańsza na świecie. Za niecałego dolara (przeliczniki na boliwary nie mają sensu) można było napełnić nią pełen bak samochodu. To mniej niż cena butelki wody mineralnej. Był to skutek gigantycznych subsydiów dla upadającego PDVSA. Jednocześnie ropy tej nikt nie kupował za granicą, gdyż potencjalni nabywcy albo właśnie zostali z Wenezueli wyrzuceni, albo też odstraszała ich postępująca niemoc państwowego sektora wydobywczego.
W 2016 r. Maduro zdecydował się na drastyczną podwyżkę cen benzyny: z jednego do 60 centów za litr. Nic to jednak nie dało, gdyż galopująca inflacja pożarła cały potencjalny zysk z tej operacji. Ropa, jak była najtańsza na świecie, tak najtańszą pozostała, a ludzie, skonsumowawszy ostatnie zapasy żywności, zaczęli realnie głodować.
 
Lewicowa junta i uchodźcy
Chávez, były podpułkownik, po nim zaś Maduro, lubili szczycić się rzekomym humanitarnym wymiarem swojej „rewolucji”. Radykalne zmiany gospodarcze, inaczej niż ongiś we wschodniej Europie, miały dokonać się tam bez terroru i z poszanowaniem praw człowieka. Szybko okazało się, że również i ten postulat jest hasłem bez pokrycia. Gdy po ostatnich wyborach wenezuelski Sąd Najwyższy, rozpatrując skargę opozycji, ogłosił, że władze dopuściły się fałszerstw, Maduro unieważnił decyzję sądu, parlament zaś pozbawił realnej władzy. W tonącym w kryzysie kraju zaczęły się areszty polityczne. Iluzoryczność praw człowieka dopełnia jeden z najwyższych na świecie wskaźników pospolitych zabójstw. Wenezuelczycy nie tylko więc głodują, ale też narażeni są na utratę życia w gwałtowny sposób.
Ostatnim efektem tej równi pochyłej jest rosnąca lawinowo emigracja, a właściwie ucieczka Wenezuelczyków za granice kraju. Dane ONZ mówią, że z tego kraju, nieco mniejszego zaludnieniem od Polski, codziennie ubywa 5 tys. obywateli. Już teraz brazylijskie obozy uchodźców z Wenezueli pękają w szwach. Prognozuje się, że z końcem roku liczba migrantów osiągnie 3,5 mln, czyli ponad 10 proc. całej populacji.
Można powiedzieć, że towarem, który w odróżnieniu od ropy mocno w Wenezueli podrożał, stała się nadzieja. Ona jednak, podobnie jak żywność, zawsze będzie ludziom potrzebna. Każda lawina kiedyś w końcu musi się zatrzymać. Nie wiadomo tylko, jakim społecznym kosztem się to stanie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki