Logo Przewdonik Katolicki

Przedwiośnie w Caracas

Dominik Robakowski
Protestujący niosą kukłę zmarłego prezydenta Hugo Chaveza / fot. PAP

Niespełna trzy lata po śmierci Hugo Chaveza stworzony przez niego system polityczny przeżywa poważny kryzys. Czy niedawne wybory parlamentarne przyniosą Wenezueli realne zmiany?

Grudniowe wybory okazały się być sądnym dniem dla rządzącej od 16 lat Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Wenezueli (PSUV) i stojącego na jej czele prezydenta Maduro. Nie pomogła agresywna kampania wyborcza, aresztowania przywódców opozycji czy siłowe rozpędzanie wieców wyborczych. Dotychczasowa większość zdobyła zaledwie 55 mandatów w liczącym 167 miejsc parlamencie. Pozostałe padły łupem dawnych opozycjonistów zgromadzonych pod szyldem Koalicji na rzecz Jedności Demokratycznej (MUD).
 
Zachłyśnięci ropą
Pierwsze komentarze z Caracas były przepojone duchem euforii. Eksperci uważają, że na naszych oczach dokonuje się historia. Porażka obecnego reżimu jest tym dotkliwsza, że odwróciły się od niego środowiska, w których  PSUV mogło do tej pory liczyć na pełne poparcie. Za odsunięciem chavezistów opowiedzieli się zarówno robotnicy, jak i Indianie z terenów, które do dziś porasta gęsta dżungla.
Choć politycy zwycięskiej Koalicji nie reprezentują jednej wspólnej wizji państwa, a wielu zwykłym obywatelom nie są praktycznie znani, to jednak wiara w zmianę na lepsze jest powszechna. Wenezuelczycy nie mają właściwie innego wyjścia – gorzej być już po prostu nie może.  Na obecną chwilę w kraju, gdzie płaca minimalna wynosi równowartość 50 zł, zaledwie jedna czwarta mieszkańców żyje powyżej progu ubóstwa. Od lat Wenezuela wiedzie także prym w niechlubnej statystyce przestępstw. W mijającym roku dokonano w niej aż 28 tys. morderstw, z czego tylko 3 proc. doczekało się wykrycia sprawców. W Wenezueli właściwie nic nie działa tak jak powinno. Złośliwi mogą stwierdzić, że nawet nie potrafiono sfałszować wyborów.
Szalę goryczy przelała jednak fatalna sytuacja gospodarcza. Przedstawiciel Międzynarodowego Funduszu Walutowego, z którego z resztą Wenezuela kilka lat temu wystąpiła, Alejandro Werner, stwierdził niedawno, że kraj „kompletnie oderwał się od gospodarki międzynarodowej”. To właśnie tutaj odnotowano w zeszłym roku rekordowo wysoką inflację, sięgającą aż 160 proc.
Przywódcy Wenezueli zachłysnęli się największym dobrodziejstwem kraju, czyli ropą naftową. Znacjonalizowany przemysł wydobywczy zaspokaja blisko 4 proc. światowego zapotrzebowania na ten surowiec. Problem tkwi w tym, że przez wiele dziesięcioleci była to jedyna gałąź gospodarki, w którą inwestowano pieniądze. Najbardziej na tej rabunkowej polityce ucierpiało rolnictwo. Mimo znakomitych warunków do uprawy i hodowli władze zmuszone są do importowania aż 70 proc. obecnej na rynku żywności. Podobne przykłady można mnożyć. Brak perspektywicznego myślenia sprawił, że gospodarka Wenezueli uzależniona jest od sprzedaży ropy. Stanowi ona aż 90 proc. krajowego eksportu. Ostatnie spadki na rynku cen paliw spowodowały, że wydobycie surowca przestało być opłacalne, co właściwie pozbawiło kraj dochodów.
 
Polityczny pat
Zaprzysiężenie nowego parlamentu 5 stycznia br. miało burzliwy przebieg. Jedną z pierwszych decyzji niedawnej opozycji było symboliczne usunięcie z sali plenarnej portretu Hugo Chaveza, co spotkało się z ostrymi reakcjami jego zwolenników. Optymiści mówią o początku „latynowskiej wiosny, która ma przynieść przemiany także w innych państwach regionu. Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej posiada większość 2/3 w parlamencie, która pozwala jej nawet na zmianę konstytucji.
Wbrew pozorom wynik wyborów nie oznacza jednak ostatecznego pożegnania z poprzednią ekipą rządzącą. Choć parlament zajmuje się tworzeniem ustaw, decyduje o budżecie i umowach międzynarodowych, to jednak pełnia władzy wykonawczej znajduje się w rękach stojącego na czele rządu prezydenta. Posiada on także prawo weta oraz stanowienia prawa za pomocą dekretów i obchodzenia w ten sposób dyskusji w parlamencie. Do pełni sukcesu opozycja potrzebuje więc zwycięstwa w elekcji prezydenckiej. Kadencja Maduro ma jednak potrwać do 2019 r.
Prezydent nie kryje, że nie ma zamiaru respektować  rezultatu wyborów. – Musimy obronić rewolucję! – zapowiedział Maduro w jednym ze swoich pierwszych wystąpień.  – W miejsce parlamentu przejętego przez burżuazję zostanie powołany nowy – Parlament Komun, który otrzyma pełnie władzy. Zapowiedziany organ nie ma rzecz jasna żadnego odzwierciedlenia w wenezuelskim prawodawstwie, a jego członkami mają zostać „wierni strażnicy rewolucji”. Oczywiste jest także, że tylko Parlament Komun będzie finansowany z budżetu.
Zabezpieczanie interesów
Maduro robi wszystko, aby zachować jak najwięcej władzy. Kuriozalna decyzja o powołaniu marionetkowego parlamentu spotkała się z pełną aprobatą Sądu Najwyższego. To właśnie ta instytucja w ostatnich dniach stała się największym sojusznikiem prezydenta Maduro. Już po przegranych wyborach władze wenezuelskie doprowadziły do obsadzenia stanowisk w Sądzie Najwyższym swoimi ludzi. Organ ten pełni funkcję podobną do Trybunału Konstytucyjnego i stanowi ostatnie ogniwo procesu legislacyjnego – innymi słowy, ma prawo odrzucić każdą ustawę, którą uzna za niezgodną z prawem. Biorąc pod uwagę, że kadencja sędziów trwa 12 lat, jakiekolwiek zmiany godzące w interesy socjalistów z PSUV wydają się z góry skazane na porażkę.
Maduro zadeklarował także, że zawetuje każdą ustawę stworzoną przez parlament. Jedną z pierwszych będzie zapewne amnestia dla więźniów politycznych. Prezydent Wenezueli bardzo obawia się opuszczenia więzienia przez byłego burmistrza stołecznego Caracas – Leopoldo Lopeza. To właśnie ten charyzmatyczny lider jako pierwszy przełamał barierę strachu i wyprowadził na ulice tysiące Wenezuelczyków. Nie bez podstaw już dziś Lopez nazywany jest amerykańskim Nelsonem Mandelą. O skali upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości świadczy fakt, że sędzina, która skazała go na 14 lat więzienia, stanęła na czele wspomnianego Sądu Najwyższego.
Pogrobowcy Chaveza zadbali również o zapewnienie sobie kontroli nad gospodarką,  wprowadzając w niej stan nadzwyczajny. W efekcie prezydenckiego dekretu rząd uzyskał niemal nieograniczone uprawnienia w tym sektorze. Zdaniem wicepremiera Wenezueli – Luisa Salasa, ma to na celu „ograniczenie skutków sztucznej inflacji, spekulacji, fikcyjnego obniżania wartości krajowego pieniądza (...) a także przeciwdziałanie skutkom wojny prowadzonej za pomocą obecnych cen ropy naftowej”.
W tym rozpaczliwym kroku wielu niedawnych opozycjonistów widzi ostateczną próbę zawłaszczenia środków publicznych. Wbrew pozorom jest o co walczyć. W przeliczeniu na jednego mieszkańca Wenezuela zgromadziła największe, wynoszące 35 mld dolarów, rezerwy walutowe na świecie. Już teraz wiadomo, że blisko połowa tej sumy zniknęła w bliżej nieznanych okolicznościach.
 
Vox populi
Choć Maduro zrobił wszystko, co mógł, aby zabezpieczyć pozycję swojej partii od strony prawnej, nie zmienia to jednak faktu, że zdecydowana większość Wenezuelczyków uważa dotychczasowe władze za całkowicie skompromitowane. Wybory okazały się plebiscytem, który jednoznacznie pokazał po czyjej stronie stanął lud. Właśnie o uszanowanie jego woli, zaapelował abp Diego Rafael Padron Sanchez, przewodniczący miejscowego episkopatu. Duchowny podkreślił, że wynik wyborów stanowi „punkt wyjścia do przywrócenia praworządności, odnowienia i zreorganizowania państwa, zrewidowania polityki krajowej i międzynarodowej, a także podpisanych umów i traktatów”. Arcybiskup zaznaczył także, że „konieczne będzie podjęcie środków, które przyczynią się do odprężenia i pojednania narodowego”. Posłużyć może temu wspomniana już amnestia dla więźniów sumienia oraz szeroko zakrojona walka z korupcją. Stanowczy głos Kościoła katolickiego, do którego należy prawie 80 proc. Wenezuelczyków, może mieć duże znaczenie w niełatwym wyprowadzaniu kraju z kryzysu politycznego i gospodarczego.
Wiele zależy też od postawy wojska. Wstępnie dowódcy sił zbrojnych Wenezueli zadeklarowali, że uszanują wynik wyborów. Nieraz jednak okazywało się, że ich deklaracje były rozbieżne z czynami. Nikt nie ma pewności jak zachowają się, gdy otrzymają od prezydenta rozkaz lub... łapówkę.
Zwolennicy reform pokładają wielką nadzieję w instytucji referendum. Dzięki niemu będzie możliwe odsunięcie Maduro przed upływem jego kadencji. Podobne rozwiązanie zastosowano już za rządów Chaveza, który jednak zdołał się wybronić. Do przeprowadzenia powszechnego głosowania potrzeba aż czterech milionów podpisów, których zgromadzenie, wobec wrogiej władzy wykonawczej i sądowniczej, nie będzie łatwe. Nowy parlament szacuje, że zajmie to pół roku. Przynajmniej do tego czasu będziemy mieli do czynienia z dwuwładzą. Póki co Wenezuelczycy żyją nadzieją – jedynym towarem obok ropy, którego nie może im zabraknąć.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki