Żeby Państwa dziś spotkać, musiałem się wylegitymować żołnierzowi WOT, inni żołnierze trzymają pieczę nad Waszymi uniformami. Czy tędy przechodzi front wojenny?
DARIA SPRINGER: – Jesteśmy na wojnie. Kiedy w połowie października 2020 r. dyrektor poznańskiego Szpitala Klinicznego dr Szczepan Cofta podjął się utworzenia Szpitala Tymczasowego – swoją wizją porwał lekarzy Oddziału Pulmonologii, na którym pracuję. Zgłosiło się 9 chętnych osób. Kiedy nas odwołali, czuliśmy się jak zbędni żołnierze w koszarach. Zachorowań było mniej i ta misja lekarska powoli umierała. Ale gdy trzecia fala przybrała na sile, przyszedł moment otwarcia szpitala na MTP. Podczas moich pierwszych dwóch dniówek przyjęliśmy po ośmiu pacjentów, byliśmy potrzebni. Jeżeli to nie wojna, to co to jest?
TADEUSZ KUBICKI: – Temu wszystkiemu towarzyszą takie negatywne wojenne emocje. Wojna, bo wjeżdża pacjent za pacjentem i nie wiadomo, w co ręce włożyć. Wojna, bo rodziny nie wiedzą, co dzieje się z ich bliskimi… Ale wszyscy jesteśmy połączeni wspólnym celem, poczuciem misji i odpowiedzialności. Jesteśmy świadkami nadludzkiej mobilizacji wśród personelu, którą można z siebie wykrzesać w sytuacjach granicznych.
To trwa już rok, ale jak to na wojnie – nie wiemy do końca, ile to wszystko potrwa. Co jakiś czas spada kontener ze szczepionkami, ale tych dostaw jest wciąż za mało. Do tego wkrada się dezinformacja.
DS: – My żyjemy nadzieją. Najpierw zapowiadano, że szpital będzie otwarty do kwietnia, teraz wiemy, że co najmniej do maja. Niedawno otwarto w nim kolejne moduły – pacjentów przybywa – to nie brzmi, jakby to się miało zaraz skończyć.
Skoro to wojna, to gdzie jest wróg? Wiemy, że jest przebiegły i trudno uchwytny…
TK: – Wróg jest jeden – wirus, który powoduje chorobę o różnym przebiegu. Większość osób przechodzi ją w sposób łagodny, ale część musi stoczyć poważną walkę. Dotyczy to najczęściej osób obciążonych innymi chorobami współistniejącymi czy otyłością, która komplikuje przebieg choroby. Niestety, ostatnio obserwujemy przypadki pogarszającego się stanu zdrowia coraz młodszych osób, wcześniej zdrowych, więc tak do końca nie ma zasady.
DS: – Dla mnie osobiście największym wrogiem jest bezsilność. Ze zmęczenia, niewyspania, odchodzenia ludzi, przeprowadzania ludzi na drugą stronę. Nie umiem tego robić.
Nie da się chyba tego nauczyć, impregnować na to?
TK: – Daria tego nie powie, ale minionej nocy była przy odchodzeniu dwóch osób. Trzymała je za rękę. Prosty gest, który wymaga olbrzymiego człowieczeństwa. Coś, co jest niezwykle wartościowe w takich warunkach – właściwie bez intymności, bez skrawka prywatności, bez możliwości normalnego spania. Mimo to pacjenci mówią nam, że czują się tu dobrze. Niektóre ich wypowiedzi wydają się wręcz paradoksalne. Mówią, że czują się tu bezpiecznie, nie chcą, by ich za szybko wypuszczać. To chyba największy komplement, jaki personel może usłyszeć.
DS: – Każdy człowiek jest osobną, odrębną, indywidualną jednostką. Szpital i spotkani tutaj ludzie wyzwalają pewne myśli i poszukiwania. Czy dusza istnieje? A jeżeli tak, to czy jest osadzona w jednym ciele? Co się z nią dalej dzieje? Jak się to ma do warunków, w których to się odbywa? Odchodzenie w oderwaniu od bliskich, w hali, na której panuje szum, sztuczne światło, jest tyle obcych osób poubieranych w kombinezony. Nawet jeśli mamy na kombinezonach napisane swoje imiona, a niektórzy pacjenci poznają nas po oczach, to i tak to jest obcy świat. Czuję bezsilność, chcąc to przezwyciężyć.
Trudno pracować w takich nieludzkich warunkach.
DS: – Są ustalone dwa dyżury telefoniczne, podczas których staramy się odbierać telefony od rodzin, choć jak wydłuża się pobyt wśród pacjentów na strefie brudnej – to jest to niemożliwe. Gdyby nie było to ułożone po ludzku, nie przyszłabym tu pracować. Walczymy o tych pacjentów nie tylko pod kątem ich powrotu do zdrowia, wyleczenia koronawirusa. Od pewnego czasu są pod opieką psychologa, fizjoterapeuty i księdza.
To co Pani mówi brzmi romantycznie, ale czy w rzeczywistości przez te wszystkie dodatkowe zabezpieczenia i atmosferę tymczasowości pacjenci nie są jedynie numerkami?
DS: – Posługiwanie się numerem łóżka ułatwia i przyspiesza komunikację. Pięknym momentem dnia jest przekazanie dyżuru, podczas którego omawiamy każdego pacjenta z osobna. Wtedy zwracamy się do nich z imienia i nazwiska, z każdą z tych osób wiąże się konkretne wspomnienie, czasem drobiazg – tak buduje się więź emocjonalną. Zdecydowana większość z nas, jeżeli nie wszyscy, przyszła tu z ludzkiej potrzeby niesienia pomocy.
Zewnętrzny odbiór jest taki, że przyszliście tu dla pieniędzy. Słyszeliśmy zapewnienia o bardzo dobrych warunkach finansowych.
DS: – Szczerze mówiąc, nie doczekaliśmy się jeszcze wypłaty, to znaczy otrzymaliśmy podstawowe wynagrodzenie, więc wciąż nie znamy szczegółów. Ale nie zbuntowaliśmy się, nikt nie wpadł na pomysł petycji. Właściwie o finansach się nie rozmawia, nikt nie wymienił pieniędzy jako motywacji do podjęcia tej pracy.
TK: – Gdyby główną motywacją były pieniądze, to tego paliwa by nie wystarczyło. Praca na froncie wymaga zbyt wielu poświęceń, wyczerpuje i fizycznie, i psychicznie. W domu jesteśmy gośćmi.
Statystycznie co dziesiątej osobie w szpitalu na MTP nie udaje się pomóc. Patrząc na chłodno z zewnątrz – hala odlotów. Zostaliście lekarzami, by ludzi ratować, a nie żegnać.
TK: – Trudno być lekarzem, licząc na to, że każdego człowieka się wyleczy. Jeden z moich mentorów zwykł powtarzać: człowiek leczy, uzdrawia natura. Tej pokory trzeba się nauczyć, ona porządkuje relacje w głowie. Trzeba mieć pokorę, by wiedzieć, że nie zawsze poprawa stanu zdrowia wynika z naszej ingerencji, ale też odwrotnie, ewentualne pogorszenie nie zawsze jest skutkiem naszych błędów. Organizm ludzki jest na tyle skomplikowany, że nie mamy nad nim pełnej władzy. Bez tej świadomości bardzo trudno pracować jako lekarz.
DS: – Jako lekarz wciąż mam wrażenie, że powinniśmy wszystkim pomóc, że pomagamy zbyt mało. Nie chciałabym, żeby pacjenci umierali w smutku i samotności. Żeby mieć pełen obraz sytuacji, trzeba powiedzieć, że wielu pacjentów trafia do szpitali już w zaawansowanym stadium choroby, przez co trudniej ich uratować, a terapia się wydłuża.
Czy w podejściu do szpitalnej terapii często następują zmiany? Nauka chyba nie nadąża za dynamiką pandemii?
DS: – Lecząc pacjentów, zaczynamy od wytycznych, modyfikujemy je doświadczeniem.
TK: – Nie wiem, czy w historii medycyny akademickiej w tak krótkim czasie poświęcono tyle prac naukowych jednej chorobie. Myślę, że wyciągnęliśmy wnioski z tych badań i jesteśmy w dużo lepszej sytuacji niż rok temu. Zwieńczeniem tego wysiłku badaczy są szczepionki, które wznoszą ochronę przed wirusem na nowy poziom. Za nie należy się Nagroda Nobla, tylko nie wiem, czy z medycyny, ekonomii czy Pokojowa? Chyba wszystkie naraz.
W oczekiwaniu na szczepionki ratunek miała nieść amantadyna czy osocze.
TK: – Na skuteczność amantadyny nie ma na razie żadnych dowodów. Wiemy, że pomagają sterydy, prawdopodobnie osocze ozdrowieńców, remdesivir czy tocilizumab, ale w efekcie ich stosowania przesuwamy krzywą przeżycia o jeden ząbek, o kilka procent. Badania wskazują, że dostępne na rynku szczepionki są realną ochroną przed ciężkim stadium choroby. Ta wojna jest do wygrania w punkcie szczepień.
Wyścig z czasem trwa, szczepionki w większej skali zabezpieczą nas może przed jesienną falą zachorowań. Teraz trzeba ratować zdrowie i życie tutaj, w warunkach polowych. Zapewne trudniej Wam złapać rytm niż podczas dyżuru na normalnym oddziale szpitalnym? Szczególnie gdy co chwilę dzwoni telefon.
TK: – Są dwa rodzaje telefonów, oba bywają straszne. Pierwszy, gdy dzwoni call center, które zawiaduje rozlokowywaniem pacjentów covidowych i informuje o przekazaniu do nas pacjenta – dobrze pamiętam nasz dyżur, gdy rozszerzaliśmy bazę łóżkową, telefon się urywał.
DS: – Tego dnia wyszliśmy od pacjentów o 16.00, będąc tam od 8.30.
TK: – I wróciliśmy na halę o 17.30, zostając do 20.00. Drugi dzwonek to informacja od personelu ze „strefy brudnej”, że coś się dzieje z pacjentem, co wymaga naszej interwencji.
Może to być wezwanie w ostatnim momencie życia pacjenta, ale i do jakiejś drobnostki.
DS: – Ciężar decyzji spoczywa na nas. Moment dekompensacji pojawia się, gdy dwóch pacjentów mówiąc kolokwialnie „psuje się” na oddziale, a trzy karetki stoją przed wjazdem. Wtedy żaden telefon nie robi wrażenia. To jest moment, gdy kluczowym jest to, z kim pracujesz, czy rozumiecie się bez słów. Zespół musi być zwarty i oddany.
TK: – Podczas jednego z dyżurów u pacjenta doszło do zatrzymania akcji serca. Rozpoczęliśmy akcję reanimacyjną, w której nie mam dużego doświadczenia. Na szczęście razem ze mną na zmianie byli ratownicy medyczni i zanim zabrałem się do tej reanimacji, oni już defibrylowali pacjenta. To, co było początkowo problemem, bo np. ratownik medyczny nie bardzo wiedział, jak dodać potasu do kroplówki, czyli coś, co pielęgniarki wiedzą doskonale, zaowocowało świetnie zgranym i uzupełniającym się zespołem. Każdy stanowi wartość dodaną. W różnorodności jest wielka wartość.
Ile trwa przebranie się i przejście do pacjentów?
TK: – W tamtą stronę szybciej, jak się postaramy, to i w trzy minuty jesteśmy się w stanie przebrać. Powrót jest bardziej żmudny.
I trzeba się dwa razy zastanowić, zanim postanowi się wyjść ze „strefy brudnej”, bo ewentualny powrót wymaga powtórzenia całej procedury.
DS: – Każde wyjście musi być przemyślane. W kombinezonie wydolność człowieka spada, ruchy robią się wolniejsze, wszystko trwa dwa razy dłużej. To jest naturalne, tego nie da się przeskoczyć. Nie ma na to wpływu, czy jestem wyspana i mam dużo sił, czy nie, tak się po prostu dzieje. Czasem te wizyty przedłużają się w nieskończoność. Jest gorąco, ciągły szum, na co często zwracają uwagę pacjenci. Nie można skorzystać z toalety, nie można się napić. Gogle parują, a rękawiczki się drą. Ale miło od pacjentów usłyszeć, że poznają mnie po oczach i uśmiechu mimo maseczki, przyłbicy i gogli.
Ale czy to wszystko jest konieczne, skoro jesteście zaszczepieni? Nie czujecie się bezpiecznie?
DS: – To konieczne, gdyż my możemy przenosić wirusa dalej, możemy być źródłem transmisji.
TK: – To, że większość z nas nie chorowała wcześniej na COVID, ale do pracy przyszliśmy zaszczepieni i nikt przez te dwa miesiące nie zachorował, dodaje komfortu pracy. Choć prawdę mówiąc, większość z nas cały poprzednik rok pracowała w szpitalach czy przychodniach bez szczepionki i stosowanych tutaj zabezpieczeń, więc ryzyko zakażenia było dużo większe.
Nie możemy nie wspomnieć o wymiarze społecznym pandemii.
TK: – Ten wirus dotyka nie tylko ciała, ale i psychiki – przestajemy godzić się na ograniczenia, wszystko zaczyna trzeszczeć w szwach. Solidarność, którą masowo okazywaliśmy sobie nawzajem, po roku ustępuje. Jest to o tyle trudne, że w obliczu trzeciej fali tej solidarności potrzebujemy bardziej niż wcześniej. Obserwujemy wyraźne wzrosty dziennej liczby zachorowań, a my jesteśmy tym wszystkim coraz bardziej zmęczeni, przestajemy sobie z tym radzić na wielu frontach.
DS: – Jako społeczeństwo potrzebujemy przywództwa. Rządzący w Polsce podjęli kilka dobrych, ale i kilka złych decyzji – niech oceni historia.
Czy wspólnotowy wysiłek potrzebny do zwalczenia wirusa może być fundamentem jedności?
TK: – Na oddziale nie ma żadnych podziałów. Pracuję tu miesiąc i przez ten miesiąc zapomniałem, że w Polsce jest jakaś polityka, nie usłyszałem ani jednego słowa o niej. Ale to skala mikro. Obserwując sytuację w kraju, jestem pesymistą, każdy ciągnie w swoją stronę. Wszyscy mamy swoje racje. Handlowcy czy restauratorzy, którym zamykają biznesy, chcąc wyżywić swoje rodziny, będą buntować się przeciw ograniczeniom w ich sektorach. Eksperci i rodzice domagający się otwarcia szkół ze względu na zaburzony rozwój dzieci i młodzieży też mają swoje racje. Co gorsza, przyzwyczailiśmy się do czarno-białego oceniania rzeczywistości, a w pandemii to niemożliwe. Nie można różnych decyzji tak odbierać, wszystkie wyjścia są trochę dobre, trochę złe. Brakuje przestrzeni debaty, by wspólnie dochodzić do nawet trudnych decyzji. Nie wiem, czy to jest do przeprowadzenia, ale wiem, że nikt nawet nie próbował.