– Od małego interesowałem się lokomotywami – przyznaje Sławomir Świniuch. – Zdarzało mi się chodzić na ulice, gdzie stały odstawione stare parowozy. Tak naprawdę to był mój plac zabaw. Niejednokrotnie sokiści odwozili mnie do domu, bo dawałem się złapać. Nieraz dostałem od ojca w skórę z tego powodu.
Konsekwencja
Rozpoczęło się dość niewinnie, bo od spacerów z tatą. Udawali się w rejony dworca, by patrzeć na przyjeżdżające pociągi z różnych zakątków. Mały Sławek uczepiał się ogrodzenia i wpatrywał w pojazdy. – W tamtych czasach tych pociągów było dużo więcej niż teraz – opowiada Sławomir Świniuch. – Ciągle mnie do nich ciągnęło. Rodzice musieli mnie odciągać od płotu, bo za każdym razem powtarzałem „jeszcze jeden”.
Później było już standardowo. Wypracowania o tym, że chce być w przyszłości maszynistą pociągu. I wreszcie decyzja, by nim zostać. Zaraz po podstawówce Sławomir Świniuch zapisał się do szkoły zawodowej. – To była „kolejówka” i ostatni jej rocznik, niebawem mieli zamknąć tę szkołę – mówi. – Mam takie szczęście, że wszystko robiłem na ostatni dzwonek. Zamykano powoli technika kolejowe, a mnie udało się ukończyć szkołę jako ostatni jej rocznik.
Pierwsza praktyka odbywała się w Żaganiu, a konkretnie w szkole przyzakładowej. Tam Sławomir Świniuch miał pierwszą styczność z taborem kolejowym i z lokomotywami, które od tego momentu będą mu stale towarzyszyć. – Wylądowałem na warsztacie, gdzie uczyłem się naprawiać lokomotywy – dodaje. – Uczyłem się jako elektromonter. Wtedy nie wiedziałem, że będę jeździć na kolei. Byłem tam tylko, żeby je naprawiać.
Z nogą w gipsie
Niebawem rozpoczynał się kurs na pomocnika maszynisty. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, więc trzeba było spróbować. Był tylko jeden problem. Pan Sławomir leżał w tym czasie w szpitalu po skomplikowanej operacji stawu skokowego. – Zrobiłem wszystko, by uczestniczyć w tym kursie. Chodziłem na zajęcia o kulach i z nogą w gipsie. Gdy już ściągnęli mi gips, zacząłem jeździć jako szkoleniowiec na lokomotywach. Zdałem egzaminy i zostałem pełnoprawnym pomocnikiem maszynisty. To było w 1994 r. – wspomina.
Pomocnikiem maszynisty był do 2000 r. Być może jeździłby do dzisiaj, gdyby nie decyzja o zlikwidowaniu podwójnych obsad na lokomotywach: maszynisty i pomocnika maszynisty. – Dostałem propozycję, by wrócić do warsztatu, ale już sobie tego nie wyobrażałem – mówi. – Chciałem jeździć koleją, więc w międzyczasie rozpocząłem zaoczne technikum kolejowe. Poznałem dzięki niemu osoby, które zaproponowały mi pracę. Niebawem miał rozpocząć się kurs na maszynistę. Przeszedłem niezbędne badania i zacząłem naukę.
Brawura
Po zdaniu wszystkich niezbędnych egzaminów na Sławomira Świniucha czekały nowe wyzwania. Pierwszej samodzielnej jeździe towarzyszyły ekscytacja i nadzieja, że wszystko pójdzie dobrze. Tak jednak nie było. Pierwszy kurs przyniósł nieprzewidziane przygody.
Trasa wiodła z Grodziska Wielkopolskiego do Poznania. – Przyjechałem tam o 23.00, a nad ranem rozpoczęły się standardowe procedury – opowiada. – O 3.00 rano trzeba było włączyć ogrzewanie składu. Wyruszyliśmy i wszystko szło dobrze, ale w okolicach Lubonia zbytnio rozpędziłem skład. Pociąg, który prowadziłem, był jedynym pojazdem w tamtych czasach, który miał prędkość rozkładową 120 km/h. Byłem młody, więc chciałem pokazać, że rozpędzę go do takiej prędkości. Skończyło się na 115 km/h i… olbrzymim huku. Zatrzęsło całą lokomotywą. Zadziałały wszystkie możliwe zabezpieczenia.
Pociąg sunął dalej, mimo że w lusterku bocznym pojawiały się coraz gęstsze kłęby dymu. Dyżurny ruchu zobaczył, że coś się dymi. Wezwał straż pożarną. – Nasz instruktor uczył nas, że w sytuacjach, gdy nie wiadomo, co dalej, po prostu trzeba zatrzymać pojazd i zapalić papierosa, a dopiero później pomyśleć. Zatrzymałem lokomotywę, porobiłem odbloki, kazałem odwołać straż, a następnie odjechałem. Objechałem służbę, zjechałem do lokomotywowni. Wszyscy instruktorzy chcieli mnie ukarać, ale jeden z nich docenił to, że mimo wszystko udało mi się przyjechać.
Najpierw dzwoni telefon
Każdy wyjazd na trasę rozpoczyna się od telefonu. Dyspozytor dzwoni do maszynisty i proponuje trasę. – Wychodzę z domu do pracy na 2–3 dni – opowiada Sławomir Świniuch. – Pracuję przez 12 godzin. Najpierw przyjeżdża auto służbowe pod dom i zawozi mnie na miejsce postoju lokomotywy. Wsiadam na lokomotywę i przyjeżdża rewident. Następnie wykonujemy szczegółową próbę hamulca. Wypełniamy wszystkie dokumenty, czyli dokumentację pociągową. Dodatkowo są listy przewozowe, wykaz wagonów. Najważniejsza jest jednak karta próby hamulca, która potwierdza, że ktoś sprawdził, czy hamulce działają prawidłowo.
W pracy maszynisty przejęcie lokomotywy jest kluczowe. Można ją przejąć na dwa sposoby: zmieniając innego maszynistę lub odbierając pociąg na stacji początkowej. – Jeśli przejmuję lokomotywę od kolegi, to ufam mu, że z pojazdem wszystko jest w porządku. W przypadku jakichś nieprawidłowości ma obowiązek mnie o nich poinformować – tłumaczy Sławomir Świniuch. – Inaczej wygląda przejęcie lokomotywy na zimno. Przede wszystkim wiąże się ono z oględzinami: muszę zobaczyć, czy znaki na osiach nie są poprzestawiane, czy koła nie mają różnego rodzaju uszkodzeń, jak płaskie miejsca, przegrzanie i inne usterki. Sprawdzam też urządzenia pociągowo-zderzne i stany olejów w sprężarce w silniku spalinowym. Po sprawdzeniu wszystkich czynności uruchamiam lokomotywę.
Dyżurny ruchu dostaje od maszynisty sygnał, że pociąg jest gotowy do jazdy. – Jadę ze stacji A do stacji B – tłumaczy Sławomir Świniuch. – Gdy już dojadę, czeka na mnie auto, które ma mnie zawieźć na miejsce wypoczynkowe. Odpoczywam i znowu jadę. Zazwyczaj jest to tak skonstruowane, że wracam do miejsca, z którego wyruszyłem. Mogę też w międzyczasie objechać jakieś mniejsze trasy. Po skończonej służbie samochód odwozi mnie do domu.
Nieobecność
Praca na kolei wiąże się z nieobecnością w domu. – Mam taki układ z żoną, że trzy służby z rzędu są w porządku – opowiada Sławomir Świniuch. – Staram się nie jeździć więcej, tym bardziej że w domu czeka na mnie trójka dzieci. Rodzina przyzwyczaiła się do mojej pracy, bo wykonuję ją od zawsze. Moja żona też pracuje na kolei. Odpowiada za torowiska, więc też chodzi na 12 godzin do pracy. Czasami zdarza się, że w tym samym czasie pracujemy, ale na szczęście są dziadkowie.
***
Niedawno pan Sławomir nabył uprawnienia do prowadzenia lokomotyw parowych. Choć w pracy jeździ na spalinowych, to uważa, że nie ma kolei bez lokomotyw spalinowych. – Mam uprawnienia do obsługi kotłów parowozowych – tłumaczy. – Mogę przebywać na lokomotywie jako maszynista, który obsługuje kocioł, ale nie jako ten, który prowadzi. Lokomotywy są i będą potrzebne. Pracuje na nich, choć nie nazywam tego pracą. Dla mnie jest to służba. I na służbę wychodzę z domu.