Logo Przewdonik Katolicki

Przedsiębiorstwo pracy niewolniczej

Jacek Borkowicz

Sto lat temu, nad lodowatymi wodami Morza Białego, tysiące więźniów umieszczono w sieci zamkniętych obozów. Sieć ta z czasem rozrosła się w monstrualnie wielki mechanizm, w którym męczono i upodlano miliony mieszkańców Związku Sowieckiego i krajów odeń zależnych.

Kolejne dziesiątki milionów sama jego nazwa – Gułag – miała paraliżować strachem i czynić bezwolnymi. System Gułagu rozpadł się niedługo po śmierci Stalina, ale Rosjanie, a z nimi cała ludzkość, do dzisiaj nie zaleczyli ran, jakie im wtedy zadano.
 
Wychowanie poprzez pracę
Pierwsze obozy, które już wtedy nazywano „koncentracyjnymi”, utworzyli bolszewicy zaraz po zwycięstwie w listopadzie 1917 r. Były to jednak, można powiedzieć, zwykłe obozy jenieckie, w których jeńcy cierpieli głód i chłód, ale w których nie upokarzano ich programowo jako „wrogów rewolucji”.
Czymś takim stał się dopiero SŁON, czyli Północny Obóz Specjalnego Przeznaczenia (po rosyjsku Siewiernyj Łagier Osobowo Naznacznienija), składający się z kilkunastu punktów obozowych, rozrzuconych wzdłuż brzegu Morza Białego w okolicy Archangielska. To tam w styczniu, lutym i marcu 1920 r. osadzono pierwszych więźniów napiętnowanych łatką „wroga”. Przywieziono ich barkami i statkami rzecznymi. Stanowili przekrój społeczny Rosji: byli wśród nich inteligenci, oficerowie wojny domowej, chłopi. SŁON miał być dla nich nie tylko miejscem izolacji, ale przede wszystkim swego rodzaju piekłem dla wyrzutków, wewnątrz komunistycznego raju, jaki bolszewicy deklarowali utworzyć dla „mas robotniczo-chłopskich”.
Służyć temu miała niewolnicza, morderczo ciężka praca, głównie przy wyrębie północnych lasów, których tam jest pod dostatkiem. Zmuszano do niej głównie duchownych, profesorów, przedsiębiorców czy też artystów, którzy z pracą fizyczną nie mieli do tej pory do czynienia. Dlatego nadzorcy traktowali ich jako „pasożytów”. Ludzie ci załamywali się, ginęli pod walącymi się pniami, zapadali na anemię i zakaźne choroby. Nazywało się to „wychowaniem poprzez pracę”.
W czerwcu 1923 r. pierwszy transport więźniów przybył do opuszczonego monasteru na Wyspach Sołowieckich, leżących na środku Morza Białego. Obóz ten, zwany przez Rosjan Sołowkami (w Polsce lepiej pasuje „Sołówki”), szybko zyskał niesławną rangę pierwszej stolicy Gułagu.
 
System kotłów
Nową, diabelską jakość wniósł w system zniewolenia Gułagu niejaki Naftali Frenkiel. Ten mieszkaniec Odessy w czasie wojny domowej wypłynął jako przemytnik, i to na wielką skalę. Sowieci aresztowali go w 1923 r. i osadzili na Sołówkach. Tam w brygadzie roboczej więźniów szył buty i wyrabiał drewniane szachownice. Szybko wpadł w oko nadzorców, gdyż sam przychodził do nich z pomysłami reorganizacji niewolniczej pracy – aby była bardziej wydajna. Oczywiście kosztem wykonującego ją człowieka.
Jako łagrowy doradca, Frenkiel przydał się tak bardzo, że w 1927 r. został uwolniony. Nie opuścił jednak Sołówek, lecz – tym razem już oficjalnie – sam stał się jednym z nadzorców. W toku tej oszałamiającej kariery, w dwa lata później został mianowany szefem sektora ekonomicznego całego Gułagu, jaki właśnie wtedy zaczął rozrastać się w ogólnosowiecką sieć obozów, w których uwięziono miliony ludzi.
Frenkiel był autorem maksymy, z powodzeniem stosowanej we wszystkich obozach: „Z więźnia należy wycisnąć, ile się da, w ciągu trzech pierwszych miesięcy pobytu. Potem już się do niczego nie nadaje”. Był to klucz do „sukcesu” Gułagu, który z miejsca kary dla „wrogów rewolucji” przekształcono w wielkie przedsiębiorstwo pracy niewolniczej. Od tej pory w Związku Sowieckim zaczęto powszechnie stosować zasadę „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. W latach 30. miliony ludzi trafiło do obozów bez żadnej winy, pod byle jakim pretekstem. Tylko po to, aby przez „trzy pierwsze miesiące” być nawozem pod budowę wielkiego gmachu niewoli.
„System kotłów” to też wynalazek Frenkla. Polegał on na tym, że po pracy więźniowie ustawiali się w kolejkach do różnych kotłów, z których wydzielano im różne racje żywności. Ci, którzy pracowali ponad wyznaczoną normę, dostawali najwięcej. Trzymający się normy dostawali porcje „normalne”, faktycznie i tak głodowe, ale przynajmniej umożliwiające przez jakiś czas na utrzymanie się przy życiu. Ci, którzy z braku sił nie mogli „wyrobić normy”, dostawali tak niewiele, że po kilku tygodniach umierali z wyczerpania.
 
Gangi etniczne w NKWD
Frenkiel był Żydem, podobnie jak Żydami byli pomagający mu enkawudziści. Fakt ten można pomijać w imię politycznej poprawności lub też, przeciwnie, eksponować, nadając mu rasistowską wymowę. Żadna z tych dróg nie prowadzi do prawidłowej odpowiedzi na pytanie: co w Gułagu było istotą systemu zła?
Tym, którzy przypadek Frenkla i innych chcieliby wyjaśniać na sposób antysemicki, można wskazać na osobę Edwarda Sienkiewicza, kresowego Polaka spod Oszmiany, który przez kilka lat był naczelnikiem Sołówek. I nie był wyjątkiem: wystarczy wspomnieć Feliksa Dzierżyńskiego i Wiesława Mężyńskiego, aż do 1934 r. dwóch kolejnych szefów sowieckiej policji politycznej polskiego pochodzenia. Czy to wszystko znaczy, że Gułag był dziełem Żydów lub Polaków? Prawda wygląda inaczej.
Frenkiel był przede wszystkim bandytą i za bandytyzm, nie za politykę, poszedł siedzieć na Sołówki. A system, który ten bandyta pomógł rozwinąć, wykorzystał mafijny model sprawowania władzy, w którym główną rolę odgrywają etniczne gangi. Na tej zasadzie więc w sowieckiej bezpiece działały „gangi” Łotyszy, Polaków czy Żydów. Gdy przestawały być potrzebne, zwalano na nie całą winę za „błędy systemu” i oddawano władzę w ręce kolejnego „gangu”. A wszystko służyło stopniowemu umacnianiu władzy dyktatora, czyli Stalina.
 
Chrystus w Gułagu
Monaster na Wyspach Sołowieckich, zanim rozgoniono zeń mnichów, by na ich miejsce sprowadzić więźniów, był poważnym ośrodkiem prawosławnej pobożności i kultury. W tym odludnym miejscu, gdzie partnerem człowieka mógł być tylko Bóg, przed wybuchem rewolucji rozwijało się życie pustelnicze i rozkwitała rosyjska myśl religijna. Tajemniczym zrządzeniem Opatrzności także i wtedy, gdy było tam więzienie, trafiali tam wybitni przedstawiciele chrześcijańskiej refleksji.
Inteligencja Petersburga, która w dobie rewolucji i wojny domowej przeżyła masowe morderstwa oraz głód, uznała to cierpienie za znak, poprzedzający drugie nadejście Zbawiciela. Ludzie ci przez kilka lat zbierali się w prywatnym domu w Leningradzie (tak przemianowano Petersburg), tworząc tam na pół zakonspirowany klub dyskusyjny. W 1928 r. wszystkich aresztowano, a obu liderów tej grupy, Alieksandra Mejera i Nikołaja Ancifierowa, zesłano na Sołówki.
Przez kilka lat przebywał tam też ks. Paweł Fłorienski, jeden z najwybitniejszych filozofów oraz teologów prawosławia owych czasów. Ten rosyjski Leonardo da Vinci był także genialnym matematykiem, fizykiem i konstruktorem; na Sołówkach zajmował się metodą pozyskiwania jodu z morskich wodorostów. Rozstrzelano go w 1937 r.
Władimir Bienieszewicz, bizantynista i świetny znawca początków chrześcijaństwa, dostał się na Sołówki, ponieważ śledczy uznali starożytne, zapisane nieznanym pismem manuskrypty, znalezione w jego mieszkaniu, za szpiegowski szyfr. Rozstrzelano go razem z dwoma synami oraz rodzonym bratem.
Od 1990 r. znowu działa tam prawosławny monaster. Nieliczne zachowane pamiątki po męczennikach są tam troskliwie chronione. Jednak poza Wyspami Sołowieckimi mało kto pamięta o tym mrocznym, choć pouczającym rozdziale rosyjskiej, a także ogólnoludzkiej historii.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki