Logo Przewdonik Katolicki

Młodych się nie pyta, do nich się mówi

Szymon Żyśko
fot. Cemresmn/Adobe Stock

Jeśli wiara będzie dla młodych niezrozumiałym ciężarem, a Kościół złym policjantem, to będą z niego odchodzić i tego nie zmienimy. Nie zatęsknią za wspólnotą, która szczerze nie zatęskni za nimi.

Intensywna dyskusja o obecności młodych w Kościele trwa w Polsce od ponad dwóch lat. Paradoksalnie przyczyniły się do tego Światowe Dni Młodzieży, które okazały się chyba bardziej sukcesem organizacyjnym niż duszpasterskim. Zwołany przez papieża Franciszka Synod o młodzieży i powołaniu zmusił nas do zauważenia i uznania problemu „ucieczki” młodych z Kościoła. W tym samym roku (2018) Pew Research Center opublikował wyniki badań, z których wynika, że Polska jest globalnym liderem, jeśli chodzi o spadek religijności wśród ludzi młodych. To aż 29 proc. w porównaniu do pokolenia rodziców i dziadków, które ich wychowywało. Na usta aż ciśnie się krytyczna ocena, że było to jedynie wychowanie teoretyczne.
Jak wygląda sytuacja w roku 2020 w Polsce? Wielu młodych katolików wyszło na ulice protestować w ramach Strajku Kobiet, a z ich ust słychać postulaty o rozdziale państwa od Kościoła; wielu też coraz głośniej mówi o chęci apostazji, spora ich grupa po pierwszej fali pandemii już nie wróciła na niedzielne Msze.
Twarze przedstawicieli starszego pokolenia wyrażają szczere zdziwienie. Nie byłoby tego zaskoczenia, gdyby nie przespano momentu międzypokoleniowego pęknięcia.

„Nie, bo nie”
Nawet język, w jakim opisuje się zjawisko sekularyzacji wśród ludzi młodych, kładzie nacisk na to, że to raczej oni są winni: „młodzi odchodzą”; „młodzi tracą wiarę”; „jak zatrzymać młodych”. Żeby dostrzec jednak problem, dobrze jest odwrócić perspektywę i zacząć pytać, co takiego się wydarzyło, że to starszemu pokoleniu nie udaje się przekaz wiary. Decyzje zapadają zawsze w jakimś kontekście, są odpowiedzią na konkretne sytuacje. Jeśli dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie świadomie rezygnują z bycia w Kościele, to intuicyjnym wręcz działaniem powinno być zastanowienie się nad tym, w jakich warunkach ich wiara się formowała i rozwijała; jaki jest Kościół, który chcą opuścić.
Z rozmów z moim pokoleniem wyłania się kilka problemów, które można sprowadzić do wspólnej diagnozy: wiara stała się wydmuszką nieprzystającą do rzeczywistości. Jej ciężar polega na tym, że trudno ją zastosować w praktyce, zrozumieć i przyjąć, a i ona sama daleka jest od rozumienia realiów, w jakich żyje współczesny młody człowiek. Na precyzyjnie sformułowane pytania odpowiada metaforycznie. Jest jak rodzic, który zamyka każdą dyskusję argumentem „nie, bo nie”. Unika wątpliwości, piętnuje słabości, nagradza naiwność i uległość. Oni sami zaś (młodzi) są najczęściej traktowani protekcjonalnie, z ukrytą pogardą dla swojego wieku i braku doświadczenia. Młodych się nie pyta, nie rozmawia z nimi, do nich się mówi. Podejmowane przez nich próby konfrontacji rzeczywistości z wiarą, tak ważne dla jej rozwoju, w oczach obrońców status quo stawiają ich najczęściej w roli agresorów i wrogów Kościoła.

Jak zachwyca, jak nie zachwyca
Owszem, nie sama wiara jest taka, ale taką sobie ją przekazujemy. Wiarę uwikłaną w różne zależności, uciekającą w magiczne myślenie i traktującą racjonalność jako zagrożenie. Jeśli wiara rodzi się ze słuchania, to nie bez znaczenia jest to, co młodzi słyszą z ambon, listów pasterskich, czego uczą się na katechezach. Cały czas jest to jednak mówienie do nich, a nie dialog. Tu nie ma miejsca na zadawanie pytań. Kościół rocznic i bohaterów zamknął się w pewnym wycinku historii i boi się wyzwań współczesności, przed którymi ostrzega, ale których nie podejmuje.
To, co wzruszało naszych rodziców, jest dziś dla nas obojętne i obce. Koronnym przykładem tego jest postać papieża Jana Pawła II – dla części Polaków wciąż żywego, obecnego; dla większości młodych (nawet tych, którzy jego śmierć dobrze pamiętają) – postać historyczna. Po śmierci Jan Paweł II stał się jednak „problemem” dla Kościoła w Polsce, który był zupełnie nieprzygotowany na pewną duchową samodzielność w nowej rzeczywistości. Dogoniliśmy świat gospodarczo i rozwojowo, ale straciliśmy człowieka, który prowadził nas za rękę przez ten czas przemian społecznych i ustrojowych. Wyciąganie papieskiego nauczania przy każdej możliwej okazji jako panaceum, używanie go jako argumentu zamykającego dyskusję, budowanie państwa i Kościoła, jakiego „chciałby Jan Paweł II” – to stawianie pomnika, którego młodzi nie chcą dziś stawiać. Nie z braku szacunku, ale chęci porzucenia tego stylu kształtowania świata skupionego na przeszłości i wiecznej celebracji zranień, a przymykającego oczy na rozchwianą i walącą się teraźniejszość.

Zaprosić młodych do współpracy
W wywiadzie udzielonym w trakcie trwania Synodu o młodzieży i powołaniu abp Grzegorz Ryś wskazał na kilka bardzo ważnych rzeczy, które pozwalają zrozumieć współczesny kryzys odejścia młodych od Kościoła. „Jeden z ojców soborowych postawił dramatyczną tezę, że być może Kościół jest ostatnim miejscem, do którego młodzi przychodzą po ratunek. Znajdują się w rozmaitych trudnych sytuacjach i potrzebują pomocy, ale wtedy przyjdzie im do głowy każde inne miejsce, tylko nie Kościół” – mówił metropolita łódzki. Chwilę później zauważył jednak coś, co może być skutecznym lekarstwem. „Nie jest tak, że my wychowujemy młodych, aby się stali członkami Kościoła, ale oni już są jego członkami, już coś od siebie wnoszą i teraz ważne jest, aby to poznać i opisać, czyli rozpoznać. (…) Chodzi o to, aby podczas synodu nie cały czas mówić o młodych, ale byśmy raczej rozmawiali z młodymi, jak odmłodzić Kościół, który odradza się z Ducha Świętego” – powiedział.
Takie podejście wciąż jest czymś rzadkim w Kościele. Praktyka duszpasterska rozmija się tu bardzo często z piękną teorią. Młodych nie traktuje się podmiotowo. Aby to zmienić, trzeba się wsłuchać w ich obawy, niewygodne pytania, wziąć na barki rozgoryczenie, zawód Kościołem, szczerze zastanowić nad ich propozycjami i dać możliwie dużo wsparcia i przestrzeni, aby mogli kształtować Kościół. Zastanawianie się nad tym, jaki Kościół zbudować, aby młodzi chcieli wrócić, jest nietrafionym pomysłem. Młodych trzeba zaprosić już do jego odbudowy, aby stał się ich własnym.

Liczy się człowiek, nie statystyki
Prawdą jest pewien często powtarzany banał, który literacko już dawno się przejadł: młodzi pragną autentyczności. I właśnie to pragnienie nierzadko pcha ich w stronę drzwi wyjściowych Kościoła. Ta autentyczność objawia się przede wszystkim w chęci życia zgodnie z tym, co czują, i nieukrywaniu swojej niezgody na pewne praktyki. Są głęboko zawiedzeni starszym pokoleniem, które powołując się na wartości chrześcijańskie, zbudowało im podzielony świat, w którym tylko teoretycznie przysługują im jakieś prawa współtworzenia go i współistnienia. Nawet osobiste przeżywanie bardzo intymnych spraw, jak choćby wiara, zostało podporządkowane pewnej woli większości i oczekiwaniu społecznemu.
W jednym z komentarzy pod postem o tym, jak dokonać apostazji, przeczytałem coś, co powinno naprawdę dać do myślenia nam wszystkim i poruszyć każdego z nas. Młoda dziewczyna tak napisała o swojej decyzji: „To nie ja zostawiam Kościół. To Kościół zostawił mnie”.
Jeśli wiara będzie dla młodych niezrozumiałym ciężarem, a Kościół złym policjantem, to będą odchodzić i tego nie zmienimy. Można się obrażać na to, co widzimy, ale mamy dziś pokolenie ludzi młodych, żyjących w poczuciu, że na nic nie mają wpływu i nic od nich zależy. W związku z tym bronią ostatniej przestrzeni, która z całą pewnością do nich należy – własnego życia. Nie zatęsknią za Kościołem, który szczerze nie zatęskni za nimi. Nie w statystykach, ale w realnej obecności i tym, co mogą wnieść.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki