Opublikowany 10 listopada raport sporządzony został w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej na zlecenie papieża Franciszka. Na ponad czterystu stronach opisane zostały wyniki śledztwa – analizy listów, dokumentów, transkrypcji oraz przesłuchań ponad 90 świadków. Przedmiotem śledztwa była postać byłego kard. Theodore'a McCarricka z USA, który w lutym 2019 r. został przez Kongregację Nauki Wiary uznany winnym molestowania seksualnego nieletnich i dorosłych, pozbawiony godności i wydalony z kapłaństwa.
Fakty i interpretacje
Podstawowy problem z watykańskim raportem zdaje się polegać na tym, że każdy wysnuwa z niego własne wnioski, a te są czasami skrajnie odmienne. Jedne tytuły w polskich mediach krzyczą, że „Jan Paweł II wiedział”, inne, że „Papież był oszukiwany”. Kiedy polskie media skupiają się na postaciach Jana Pawła II i jego sekretarza, media w Stanach Zjednoczonych mocują się z obroną kard. Vigano – wspomnianego w raporcie nie jak kard. Dziwisz czterdzieści pięć, ale ponad trzysta razy i oskarżanego o to, że jako nuncjusz niewystarczająco przyłożył się do rozwiania wątpliwości w sprawie McCarricka. Vigano przytacza argumenty na swoją obronę i twierdzi, że raport de facto zrzuca winę na papieży Jana Pawła II i Benedykta XVI, podczas gdy – jego zdaniem – rzeczywistymi winnymi byli kardynałowie Angelo Sodano i Tarcisio Bertone (o których w polskich dyskusjach na temat raportu wcale się nie wspomina), a przy okazji również kościelni „demokraci, moderniści wraz z grupą homoseksualistów i pedofilów”.
Dlaczego zatem z jednego raportu różni ludzie wysnuwają tak różne wnioski? Raport, pisany na podstawie analizy dokumentów i dziesiątek godzin przesłuchań, odtwarza fakty – te, których odtworzenie było możliwe. Opowiada o tym, co i w jakiej kolejności się wydarzyło, ale nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak i dlaczego było to możliwe, jakie procesy myślowe i intencje poszczególnych osób za tym stały.
Co z raportu wiemy na pewno?
Wiemy, że kard. McCarrick był osobowością wręcz patologiczną, wytrawnym kłamcą, który prowadząc podwójne życie, był zdolny przez długie lata oszukiwać nie tylko swoich przełożonych (po Stolicę Apostolską włącznie), ale również Biały Dom i jego tajne służby. Na ślad jego przestępstw nie wpadli ani kolejni biskupi, którym zlecono sprawdzenie pogłosek, ani amerykańskie media, które nie tylko uznały owe pogłoski za niewiarygodne, ale wręcz zrobiły z kardynała postać walczącą z pedofilią, ani amerykańskie służby specjalne. Kardynał nie tylko awansował przecież w hierarchii kościelnej, ale współpracował również z administracją trzech kolejnych prezydentów USA i był przez nich proszony o wykonanie kilku bardzo ważnych misji dyplomatycznych, między innymi do byłej Jugosławii czy na Kubę.
Raport pokazuje również, jak niejasne są przepływy informacji i odpowiedzialności w strukturach Kościoła, jak bardzo struktury te narażone są na tak zwany błąd ludzki. Łatwo dziś zadawać pytanie: kto kogo krył, ale odpowiedź już nie będzie równie prosta. Okazuje się bowiem, że na owo krycie składało się mnóstwo elementów: ktoś zlekceważył polecenie, ktoś chciał być delikatny i nie denerwować przełożonych, ktoś nie był pewien, więc na wszelki wypadek nie mówił nic, ktoś miał do ugrania swoje interesy, a ktoś inny jeszcze po ludzku zaufał drugiemu, bo znał go od lat. W ten sposób utworzyła się druga, równoległa wobec oficjalnej struktury Kościoła siatka relacji, wzajemnych zależności i wdzięczności – siatka niewidzialna. To w niej ukryte są odpowiedzi na pytania, skąd kard. McCarrick wiedział, że jest na liście kandydatów i że są wobec niego wątpliwości (a wiedzieć tego nie powinien); jak wyglądał przepływ dokumentów między papieżem a jego sekretarzem; dlaczego sekretarz zabiegał, by jego nazwisko zniknęło w tej sprawie z archiwów. Być może odpowiedzi na te pytania są bardzo proste i nikogo nie obciążają. Pytania jednak stawiać można, a nawet trzeba. Po to przecież powstał raport i został opublikowany.
Czego z raportu się nie dowiadujemy?
Wbrew głosom publicystów nie otrzymujemy w raporcie dowodów na to, że Jan Paweł II wiedział z pewnością o przestępstwach McCarricka. Wiemy, że wiedział o podejrzeniach i że starał się je wyjaśnić. To istotne odróżnienie, więc powtórzymy raz jeszcze: nie wiedział o czynach, ale o tym, że kardynał podejrzewany jest o dane czyny. Czy był wystarczająco zdeterminowany w kwestii wyjaśnienia tych podejrzeń? To już podlega interpretacji, watykański raport wprost na to pytanie nie odpowiada.
Nie dowiadujemy się również – co tu jest istotne – że papież wiedział o podejrzeniach o pedofilię. Te zarzuty wobec McCarricka pojawiły się dużo później, długo po śmierci Jana Pawła II, w 2017 r. (wtedy też natychmiast podjęto śledztwo, prowadzące do pozbawienia go godności i wydalenia z kapłaństwa). Wcześniej wszystkie wątpliwości docierające do Watykanu dotyczyły jedynie (no właśnie – czy „jedynie”?) relacji homoseksualnych kardynała, nadużyć z wykorzystaniem relacji zależności, bo wobec kleryków.
Ludzie wokół papieża
O czym więc świadczą takie a nie inne decyzje personalne Jana Pawła II? Czy są one efektem zbyt miękkiego podejścia do problemu pedofilii, czy raczej wynikiem zbiegu wielu okoliczności i pewnego braku talentu papieża do polityki personalnej? Bo o braku tego akurat talentu niektórzy Jana Pawła II zawsze podejrzewali. Ale paradoksalnie, ci, którzy tak dzisiaj twierdzą, zarazem podkreślają, że Jan Paweł II był tak dobrym człowiekiem, że czasem wręcz „naiwnie” wierzył w dobre intencje człowieka. Wierzył, że to, co mówi, jest prawdą. I że dobrze spełni zadanie lub wypełni funkcję jemu powierzoną.
Z tej jego wiary i zaufania można więc było skorzystać i rzeczywiście przekraczać siebie, czując w tym jego wsparcie – za to przecież tak bardzo młodzież go kochała. Ale można było również owo zaufanie cynicznie wykorzystać. I być może jako papież powinien być mniej ufny, a bardziej dociekliwy, ale to pewnie nie leżało w jego naturze.
O zbyt miękkie czy nawet lekceważące podejście do problemu pedofilii w Kościele trudno jednak papieża podejrzewać, jeśli przyjrzeć się kilku znaczącym faktom. To właśnie Jan Paweł II w 1993 r. rozpoczął walkę z pedofilią w Kościele w Stanach Zjednoczonych, a później w Irlandii. W 2002 r. ogłosił motu proprio Sacramentorum sanctitatis tutela, dzięki któremu granica uznawania za małoletnich skrzywdzonych ustawiona została wyżej niż w prawie świeckim (18 lat, a nie 16 lat). Dzięki jego decyzji wszystkie sprawy dotyczące nadużyć ze strony kapłanów miały być odtąd przekazywane do Rzymu. Dzięki niemu też winnych pedofilii kapłanów zaczęto natychmiast wydalać ze stanu kapłańskiego.
Nadal aktualne jest jednak pytanie, jaką rolę w całej sprawie odegrał ówczesny sekretarz papieża kard. Stanisław Dziwisz? Na ile był prostą drogą do papieża, a na ile filtrem (co również czasem jest – przyznajmy uczciwie – zadaniem sekretarza)? Lektura raportu nie formułuje wprost żadnych oskarżeń wobec kard. Dziwisza, ale prowokuje pewne wątpliwości. Na ile decyzyjny był sekretarz, skoro arcybiskupi ze świata to na jego, a nie papieża ręce adresowali swoje listy? Na ile jego zdanie, opinia czy wstawiennictwo mogło wpływać na decyzje papieża? Dlaczego sekretarz chciał w tej akurat sprawie interweniować – a nie interweniował w innych? Wątpliwości te kard. Dziwisz mógłby wyjaśnić. To jedyna droga, aby cała prawda ujrzała światło dzienne. I jest to również jedyna droga, aby sam kardynał mógł się oczyścić, jeśli oskarżenia są nieprawdziwe.
Próby zrozumienia
Ważnym kluczem do zrozumienia całej sytuacji jest wskazany w raporcie kontekst komunizmu, często przez krytyków papieża lekceważony. Owszem, nie jest on wyjaśnieniem wystarczającym, ale nieuczciwe jest jego pomijanie. Jan Paweł II pokonał komunizm i był tego świadomy. Ten czas walki wpłynął jednak na sposób, w jaki traktował on oskarżenia związane z duchownymi. Kościół prześladowany, w którym prowokacje ze strony służb bezpieczeństwa wobec księży były na porządku dziennym, w którym narzędziem prowokacji była najczęściej właśnie seksualność, przez ten pryzmat siłą rzeczy odbierał najpierw docierające do niego pogłoski. A kiedy miał wybrać: wierzyć pogłoskom (nie dostał przecież twardych dowodów) albo zaklinającemu się na wszystkie świętości i nieskalanemu wcześniej arcybiskupowi – wszystko wskazuje na to, że raczej wybierał to drugie.
Kluczem są też, niestety, osoby, które Jana Pawła II otaczały. Dziś już przecież wiemy – i nie jest to żadną tajemnicą – że nie docierały istotne informacje do papieża związane ze sprawą abp. Juliusza Paetza. Papież podjął stanowcze działania dopiero po wizycie Wandy Półtawskiej, po rozmowie z nią w cztery oczy. Ani kard. Dziwisz, ani ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce, abp Józef Kowalczyk, przez którego teoretycznie przechodzić powinna ta korespondencja, nigdy nie wyjaśnili tej sprawy do końca.
Nadzieja
Paradoksalnie raport w sprawie kard. McCarricka jest jednak dla Kościoła światłem nadziei. Jesteśmy dziś trochę w sytuacji domowników, którym specjalistyczna ekipa zdejmuje właśnie z dachu trujący eternit. Jest trudno, wszyscy czują się zagrożeni, musimy znosić niewygody i wydaje się, że zanim ruszyliśmy całą sprawę, żyło nam się wygodnie i bezpiecznie. Po co nam to było? Po co ruszać i robić sobie problem? Trzeba było to ruszać: bo trujący eternit cicho, niewidocznie i podstępnie odbierał nam zdrowie – tyle że nie mieliśmy o tym pojęcia.
Raport stawia jasną i zdecydowaną diagnozę. Pokazuje słabości nie po to, żeby się nad nimi zatrzymywać, ale żeby móc się z nimi zmierzyć, zadośćuczynić krzywdom i nigdy więcej nie pozwolić na powtórzenie tych błędów. Milczenie zwiększałoby tylko rozmiar katastrofy.
To w przyznaniu się do słabości i w determinacji do nawrócenia tkwi prawdziwa siła żywego Kościoła.