Wszystko zaczęło się 4 sierpnia o godz. 18.08 lokalnego czasu. Doszło wtedy do wybuchu 750 ton saletry amonowej, składowanej w bejruckim porcie. Sześć lat wcześniej ten ceniony nawóz został skonfiskowany z rosyjskiego statku MV Rhosus.
Na 13 minut przed eksplozją jednostka straży pożarnej stacjonująca w Karantin przyjęła wezwanie do pożaru składu sztucznych ogni. Oddział dotarł na miejsce, ale okazało się, że żywioł jest zdecydowanie gwałtowniejszy, niż wynikało ze zgłoszenia. Strażacy zdążyli tylko wezwać wsparcie i chwilę potem doszło do potężnej eksplozji. Saletra jest bowiem niewinna w kontrolowanych warunkach. Gdy temperatura wzrośnie, gwałtownie wybucha.
W Bejrucie był wtedy ks. Przemysław Szewczyk, prezes łódzkiego stowarzyszenia Dom Wschodni. – To był zwyczajny dzień, środek lata. Eksplozja nastąpiła wieczorem, gdy ludzie kończyli pracę, zaczynali wychodzić na brzeg morza, do kawiarni i kafejek... I nagle wybuch, który początkowo wyglądał jak atak zbrojny i ta myśl chyba wszystkim przemknęła przez głowę, że to kolejna wojna... – wspomina ks. Szewczyk.
Kataklizm
Mieszkańcy Bejrutu i całego Libanu w internecie, telewizji czy radiu szukali informacji, co się stało. – Wszyscy w mieście słyszeliśmy huk, widzieliśmy dym, ale nie było jeszcze jasne, czy to początek poważniejszych kłopotów. Paradoksalnie z pewną ulgą przyjęliśmy wiadomość, że to eksplozja składu saletry składowanej w porcie... – wspomina ks. Szewczyk.
Wybuch był jedną z najsilniejszych w dziejach eksplozji nienuklearnych, wywołanych przez człowieka. Szacuje się, że jego moc stanowiła 7 proc. mocy wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Wywołał wstrząsy tektoniczne o sile 3,3 w skali Richtera, był słyszany nawet na Cyprze. Fala uderzeniowa uszkodziła budynki w odległości 10 kilometrów, a na miejscu eksplozji pozostał krater o średnicy 120 metrów.
Dziesiątka strażaków nie miała najmniejszych szans na przeżycie – cały oddział – dziewięciu mężczyzn i kobieta – zginął na miejscu. W sumie śmierć poniosło 190 osób, prawie 7 tysięcy było rannych. Domy straciło ćwierć miliona mieszkańców Bejrutu.
Pomoc z Łodzi
Zaraz po eksplozji ruszyła międzynarodowa pomoc. Polscy strażacy, m.in z łódzkiej Specjalistycznej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej, byli jednymi z pierwszych, którzy wylądowali w Bejrucie. – Przylecieliśmy bardzo szybko. Zaczęliśmy od rozkładania obozu, bo lokalne władze nie dopuściły nas od razu do działań. Mogliśmy do nich przystąpić kilka godzin po wylądowaniu, po wynikach testu na koronawirusa – wspomina starszy aspirant Maciej Kasperczuk. – Skala zniszczeń był ogromna – dodaje młodszy kapitan Sebastian Tomczyk.
– Na szczęście silosy, które stały w porcie, osłoniły jeden dystrykt Bejrutu. Ale siła, która rozeszła się na inne strony, dokonała olbrzymich zniszczeń. Zabudowania mieszkalne ucierpiały mocno, wprawdzie nie tak, jak część portowa, ale wiele domów zostało uszkodzonych, a wręcz zawalonych. I głównie tam skupiliśmy nasze działania – wspomina Kasperczuk.
Poszukiwania
– Udało nam się przeszukać ponad 60 hektarów miejskich budynków – mówi starszy kapitan Aleksander Mirowski. – Żadna z będących na miejscu grup, pochodzących z różnych państw, nie odnalazła pod gruzami kogokolwiek żywego. Pracowaliśmy z psami poszukiwawczymi i sprzętem do lokalizacji osób zaginionych, przysypanych: kamer wziernikowych i geofonów – wspomina asp. Paweł Gajda.
– Jestem dumny nie tylko z tego, jak udało się pomóc, ale także z tego, jak zostaliśmy przyjęci jako Polacy. Oraz z tego, że w jakiś sposób spłaciliśmy swój dług, który wiele lat temu zaciągnęliśmy, jako Polacy, gdy wracaliśmy z armią Andersa do Polski – dodaje Mirowski.
– Początkowo w Libanie o śmierci strażaków nie mówiono, zniknęły w zalewie złych i dramatycznych informacji. Pierwszy raz o sprawie zrobiło się głośno, gdy po kilku dniach rząd wydał rozkaz strażakom, żeby wzięli udział w tłumieniu manifestacji. Wtedy odmówili, powołując się przede wszystkim na fakt, że wśród ofiar są strażacy, że też odczuwają ból i stratę najbliższych po tej tragedii i nie mogą nie solidaryzować się z ludźmi na ulicach – mówi ks. Szewczyk. Ciała strażaków, którzy zginęli w eksplozji, znaleziono jako jedne z ostatnich. Ich pogrzeby miały miejsce dopiero po trzech tygodniach do miesiąca od tragedii.
Dla osieroconych
Polscy strażacy, wspólnie ze stowarzyszeniem Dom Wschodni, które od lat organizuje pomoc dla mieszkańców Bliskiego Wschodu, postanowili zebrać pieniądze na rzecz rodzin strażaków, którzy zginęli w katastrofie.
– Rodziny te nie tylko straciły bezpowrotnie swoich najbliższych – tej straty nic nie naprawi – ale wraz z ich śmiercią część z nich utraciła jedynych żywicieli rodziny. Państwo libańskie borykające się z olbrzymimi problemami ekonomicznymi, finansowymi i społecznymi, nie wypłaciło im żadnego odszkodowania i nie udziela żadnej finansowej pomocy – podkreślają organizatorzy zbiórki.
– Jeden ze strażackich pogrzebów widzieliśmy z bliska, bo mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, co dwóch z zabitych strażaków. To było pożegnanie ludzi wielkich, bohaterów. Bardzo mocne przeżycie – przyznaje ks. Szewczyk. – Przy ulicy obok nas mieszkał Ralf, jeden z tych strażaków. Dzień po pogrzebie odwiedziliśmy jego rodzinę. Ból rodziców, rodzeństwa i krewnych jest nie do opisania. I jeszcze to poczucie bezradności i osamotnienia. Wtedy poczuliśmy, że trzeba coś dla nich zrobić – tłumaczy ks. Szewczyk. Od razu pomyśleli o zaproszeniu do akcji strażaków. – Pomoc organizuje się najlepiej, jeśli samemu widzi się osoby w potrzebie – tłumaczy prezes Domu Wschodniego. Strażacy przyjęli propozycję z wielkim entuzjazmem i od razu mocno zaangażowali się w zbiórkę.
Akcji patronuje Komendant Główny Państwowej Straży Pożarnej, przy bardzo aktywnym udziale strażaków, szczególnie tych, którzy brali udział w akcji ratunkowej. Nagrali oni m.in. krótkie filmy zachęcające do zbiórki i wyrażające solidarność ze swoimi kolegami.
Iwona Orłowska, od siedmiu lat służąca w straży pożarnej, mówiła w filmie o niespełna 27-letniej Sarze, która była ratownikiem medycznym. – Sara nie miała tyle szczęścia, co ja. Mam kochającą rodzinę i czteroletniego syna, który marzy o tym, by – jak tata – być w przyszłości strażakiem – podkreślała. Sara od kilku miesięcy była zaręczona, ślub miał się odbyć latem przyszłego roku.
Michał służy w straży od ośmiu lat. – Mam 29 lat, jestem o dwa lata starszy od Nadżiba. Chciałbym, żebyśmy w obliczu tej tragedii wsparli rodziny strażaków – mówił, wspominając strażaka pracującego w brygadzie od niespełna trzech lat.
Pomocy nigdy za wiele
– Ci ludzie nie wrócą szybko do tego, co mieli, gdzie byli, z kim byli – ocenia Mirowski. – Przeraża ogrom pracy, która tam jest jeszcze do zrobienia. Potrzeba pięciu lat na dokończenie prac i posprzątanie wszystkiego. I oczywiście będzie to kosztowało wiele milionów dolarów – przyznaje Gajda.
W momencie oddawania tego numeru „Przewodnika” do druku na koncie było 10 tys. złotych. – Trafią do owdowiałych małżonków, osieroconych dzieci lub rodziców, którzy stracili swoich synów, w zależności od tego, w jakiej sytuacji rodzinnej żyli strażacy. Ci ludzie utrzymywali swoje rodziny – mówi ks. Szewczyk.
Zbiórka oficjalnie już się zakończyła, ale jeszcze do końca października organizowany będzie transfer pieniędzy. – Do tego czasu można przekazać swoje wsparcie na ten cel – zachęca ks. Szewczyk. Pieniądze można wpłacać na konto stowarzyszenia Dom Wschodni: 70 1140 2004 0000 3002 7483 938, z dopiskiem „Straż”.