Kilka lat temu rozmawiałam z Arturem do naszego diecezjalnego dodatku. Mówił, jak to jest być młodym ojcem. Fragmenty tamtego tekstu ksiądz czytał na jego pogrzebie. Co się stało?
– Nie wiem, co się stało… Był początek lipca. Mieliśmy jechać do rodzinnego domku letniskowego, dzieci aż przebierały nogami, żeby już tam być. Skończyłam pracę w czwartek wcześniej, więc uznaliśmy, że pojadę z chłopakami wieczorem, posprzątam po zimie, a Artur do nas następnego dnia dojedzie. Pożegnaliśmy się, buzi, buzi, pojechałam. Chłopaki szaleli, poszliśmy spać późno. Wstaliśmy w piątek i od samego rana wszystko było nie tak. Padało. Chłopcy mnie nie słuchali. Ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Makaron mi wykipiał. Rozmawiałam z Arturem rano, wysłałam mu listę zakupów, mówiłam, co ma przywieźć z domu. Od tego czasu cisza. Godzina 12.00, 13.00, dzwoniłam już milion razy, a on nic. Myślałam, że może jest zajęty, może oddzwoni. O 15.00 zadzwoniłam do sąsiadki, żeby zobaczyła, czy przy domu stoi samochód. Była na zakupach, powiedziała, że da znać. Zadzwoniłam do sąsiada. Poszedł sprawdzić: „Samochód jest przed domem. Pójdę zobaczyć z tyłu… Dobrawa, on leży na trawie w ogrodzie, coś się chyba stało. Artur!”.
Rozłączyłam się. Nie wiem, w jaki sposób dotarłam do domu. Sąsiad w tym czasie zadzwonił po pogotowie. Artur spadł z drabiny na tarasie za domem. Uderzył się w głowę. Nie wiadomo, w które miejsce, bo popękana była cała czaszka. Potem jeszcze wstał, poszedł do końca działki i z powrotem do miejsca, w którym znalazł go sąsiad.
Kiedy sąsiad go znalazł, Artur żył.
– Tak. Zaraz przyjechała moja siostra z zaprzyjaźnionym z naszą rodziną księdzem. Zobaczyli, w jakim stanie jest Artur. Ksiądz wrócił do samochodu po oleje, udzielił mu namaszczenia chorych. To był palec Boży, on sam mówił, że zwykle tego ze sobą nie wozi, był u kogoś i nie wyjął z auta. Zaraz potem pogotowie zabrało Artura na SOR, ja też już tam dojechałam. Artur był w śpiączce. Miał zrobiony tomograf.
Jaką miałaś świadomość tego, co się dzieje? Jesteś pielęgniarką…
– Dość dużą. Weszłam do Artura. Lekarz mówi: proszę zobaczyć, diureza jest dobra. A ja myślę: No dobrze, ale dopiero włożyliście cewnik, to jaka ma być? Poczekajmy dwie godziny… Artur był w kołnierzu, miał wysoką temperaturę. Lekarze chcieli skierować go do Poznania, ale Poznań odmówił, bo pacjent nie był operacyjny. Przewieziono go na intensywną terapię. Do domu wróciłam przed północą. Następnego dnia czekaliśmy na wejście na salę na odwiedziny, zobaczyłam, że Artura skądś wiozą. Zapytałam pielęgniarkę, gdzie byli, odpowiedziała, że na tomografie. Zapaliło mi się kolejne czerwone światełko: dlaczego po raz drugi tomograf? Lekarz prosił nas, żebyśmy poczekali. Wyszedł do nas, aż było mi go szkoda, bo nawet nie miał gdzie z nami rozmawiać, był tylko wąski korytarzyk. Wiedziałam, co się dzieje. Powiedział, że krwiaki się powiększyły i że będą jednak przewozić Artura do Poznania. Dla mnie to był jasny komunikat.
Wysłali mnie do domu, żebym się przespała. Szwagier odebrał mi kluczyki, żebym nigdzie sama nie jechała. Do Poznania pojechaliśmy wieczorem. Pani doktor zapytała nas, ile wiemy. Odpowiedziałam, że mówili oględnie, że stan krytyczny, ale stabilny, ale skoro byłby stabilny, to by go do Poznania nie wysyłali. Wytłumaczyła, że Artur jest po operacji odbarczenia krwiaków, że uraz jest bardzo rozległy, bardzo duże wylewy krwi do mózgu, ale organizm walczy. Poprosiłam ją, żeby mówiła wprost, że jestem pielęgniarką i rozumiem, co oznaczają krwiaki. Wtedy pani doktor powiedziała, że są tylko dwie opcje. W żadnej mąż się nie budzi i w żadnej nie wraca do domu. Pierwsza jest taka, że narządy pracują, a Artur na stałe pozostaje nieprzytomny w jakimś ośrodku. Druga, że odejdzie w krótkim czasie, czego ona serdecznie mi życzy. Moja rodzina była oburzona, jak ona mogła życzyć śmierci. A ja rozumiałam, że to są naprawdę dobre życzenia, nie tylko dla nas, ale też dla Artura.
To była sobota. Jechaliśmy z powrotem do domu. Dzwoniłam do teściowej, do Artura rodzeństwa, jaka jest sytuacja, że to są ostatnie chwile, żeby kto chce… To też źle zabrzmi, ale nie chciałam, żeby każdy do niego szedł. Nikomu nie zabraniałam, wszyscy najbliżsi się z nim pożegnali. Ale jak któryś z kuzynów zapytał mnie, czy chcę, żeby on też tam jechał, spytałam, jakiego Artura chce zapamiętać. Powiedział, że żywego, jak pili razem piwo. I nie pojechał.
Z medycznego punktu widzenia wiedziałaś, co się dzieje. Rozumiałaś, że naprawdę nie ma takiej opcji, żeby po takim urazie Artur się obudził i do was wrócił. Ale jako żona nie miałaś choć odrobiny nadziei na cud?
– Nie. Takie cuda się nie zdarzają. Może ktoś powie, że za szybko się z tym pogodziłam. Nie pogodziłam się: byłam świadoma sytuacji. Dla mnie to cały czas był mój Arturek, wiedziałam, jakie są objawy, jak będzie wyglądał – choć wyglądał prześlicznie, nie miał ani jednego siniaka, ani jednego zranienia, wyglądał, jakby spał. Jest tylko jeden charakterystyczny objaw obrzęku mózgu: wielkie i fioletowe powieki, krwiaki okularowe. Nie przerażały mnie rurki, jak maszyna zaczynała pikać albo on zaczynał jakby kaszleć, wiedziałam, że tak jest. I jak będzie dalej.
W niedzielę byłam na pierwszych odwiedzinach między 13.00 a 14.00. Pielęgniarze grzecznie pytali, czy chcę usiąść, czy mam jakieś leki, czy ktoś ze mną przyjechał, czy potrzebuję pomocy przy załatwieniu noclegu. Między pierwszymi a drugimi odwiedzinami o 17.00 Artur był na nowo umyty, na nowo nabalsamowany, czyściutki, pachnący, na czystym prześcieradle. To drobiazgi, których ktoś może nie zauważyć, ale ja widziałam, ile ci ludzie włożyli w to pracy. Po obchodzie rozmawiałam z panią doktor. Mówi, że stan jest bez zmian. Odpowiedziałam, że chyba jednak nie, skoro gorączka mózgu utrzymuje się już ponad dobę. I że wiem, że jest na to za wcześnie, ale chciałabym, żeby wiedziała, że zgadzam się na dawstwo narządów. Chwyciła mnie za rękę i powiedziała: – Bardzo pani dziękuję!
Tej samej nocy zrobili Arturowi pierwsze badania weryfikujące.
Rano wyniki były już bardzo złe. Saturacji nie było prawie wcale, za Artura oddychała maszyna. Wieczorem dyżur na oddziale miał mój sąsiad z dzieciństwa, który jest pielęgniarzem. Z samego rana, po zejściu z dyżuru przyszedł powiedzieć, że w nocy odbyła się pierwsza komisja, stwierdzająca u Artura śmierć mózgu.
Chłopcy wiedzieli, co się dzieje? Mają osiem i sześć lat.
– Kiedy umierała moja mama kilka lat temu, wiedzieli, że poszła do aniołków. Kiedy Artur pojechał do Poznania, powiedziałam im, że jest chory, że się mocno uderzył i że śpi. W niedzielę, jak pytali, co u tatusia, odpowiedziałam, że jak koło niego stałam, to już trochę czułam te skrzydła aniołka. Kiedy usłyszałam, że była pierwsza komisja, zawołałam ich, żeby usiedli na kanapie. Nie musiałam nic mówić, to oni powiedzieli: tatuś poszedł do aniołków. Pojechałam do Poznania. Rodziny często mają nadzieję, że druga komisja coś zmieni, ale to jest nielogiczne: to drugi zespół specjalistów, który potwierdza kolejno brak poszczególnych funkcji organizmu. Druga komisja miała być około 15.00. Lekarz mówił, że do przeszczepu jest zgłoszone serce, nerki, rogówki oraz wątroba i trzustka do jednej osoby – czy się na wszystko zgadzam. Potwierdziłam, że tak. Umówiliśmy się, że będę czekać na telefon – była 16.30, kiedy zadzwonił. Lekarz podziękował mi jeszcze raz za decyzję. Powiedział, że zgon jest stwierdzony na godzinę 16.00, że pobieranie narządów rozpocznie się w nocy, że biorca jest już przygotowywany do operacji. Samo serce to są cztery godziny operacji, a gdzie reszta narządów: na każdy czekają helikoptery, karetki na sygnałach, zespół pobierający, zespół transportujący, zespół wszczepiający. Pacjent, od którego pobierane są narządy, cały czas jest traktowany z ogromnym szacunkiem, cały czas – choć stwierdzona jest śmierć – elegancko wyrównywany, z wysoką saturacją, prawidłowym ciśnieniem, aż do samego końca zabiegu w pełnym znieczuleniu.
Po tym telefonie mogłam wejść jeszcze na chwilę do Artura. To było nasze ostatnie kilka minut… Wyglądał pięknie. I takiego go zapamiętałam.
W nocy nie mogłam spać, tak bardzo chciałam, żeby wszystko się udało. Rano dzwoniłam, żeby za wszelką cenę dowiedzieć się jednego: czy udało się pobrać serce? Gdy usłyszałam, że tak, zaczęłam krzyczeć do telefonu na ulicy, popłakałam się. To było niesamowite. Uczepiłam się tej myśli, że ktoś dostał ten telefon: „Mamy dla pana serce!”. To nie jest tak, że biorca siedział sobie spokojnie i czekał przy herbatce. Ci ludzie muszą unikać zatłoczonych miejsc, nie mogą iść do marketu, nie mogą sobie pozwolić na przeziębienie, cały czas są w oczekiwaniu. Potem jest kilka, kilkanaście godzin, kiedy wszystko musi się skumulować. Nie wiem, do ilu osób dzwonili. Wiem, że udało się pobrać serce, nerki i rogówki. Biorca od wątroby i trzustki nie rokował dobrze, tej operacji nie było. A ja pojechałam odebrać wypis ze szpitala – i tyle…
Temat transplantacji mieliście wcześniej przepracowany? Rozmawialiście o tym?
– Zdecydowanie tak. Oddawaliśmy krew, nosiliśmy oświadczenia woli, byliśmy w bazie dawców szpiku. Po pogrzebie wróciliśmy do domu, była moja siostra, ciasto, góra schabowych, piłyśmy herbatę. Zadzwonił telefon: „Lekarz-szpital”. Odbierałam przerażona, Ania na migi pytała, co się stało. – Pani Dobrawo, mam właśnie dyżur, ta sytuacja była taka wyjątkowa, my też mamy poczucie spełnienia i misji. Dlatego pomyślałem, że może chciałaby pani wiedzieć… Powiedziałam, że przecież nie mogę wiedzieć, nie mogę się starać o to, żeby poznać biorcę i on też się tego nie dowie. Nie liczyłam na nic. Ale on mi przerwał: – Chciałem tylko powiedzieć, że serce u biorcy podjęło pracę.
Powiedziałam, że właśnie jesteśmy po pogrzebie, przepraszał, że w złej chwili dzwoni, ale to była najlepsza z możliwych chwil! Może to nienormalne, że się z takiej informacji cieszyłam, ale to było piękne zamknięcie. Nerki poszły do dwóch osób, w sumie Artur uratował życie pięciu osób. Dzwoniłam zaraz do całej rodziny. Byłoby dużo trudniej, gdyby to się nie wydarzyło – gdybym wiedziała, że Artur mógł komuś pomóc, a ja samolubnie trzymałabym go tylko dla siebie. A w ten sposób wszystko, co się stało, miało sens. I w tym jest moja siła. Chcę wierzyć, że ci ludzie wiodą piękne życie i tego się będę trzymała.
Pamiętam, jak się szykowaliście do ślubu. Dziwiłam się, dlaczego tak wcześnie, byliście bardzo młodzi. Artur się śmiał i odpowiadał: „A na co mamy czekać?”. Jak się dowiedziałam, że nie żyje, pomyślałam, że miał wtedy rację. Nie warto było czekać i oszczędzać sobie miłości. Daliście sobie w tym czasie tak dużo.
– Minęło właśnie pół roku bez niego. Nie siedzimy na kanapie, nie zalewamy się łzami, nie leżymy krzyżem, wyrzekając, dlaczego nas to spotkało. Jest pomidorówka, lekcje, wychodzimy na spacer – i jest wdzięczność. Wdzięczność za to, że Artur był. Za to, że przez jedenaście lat był najlepszym mężem. Że był supertatusiem. I za to, że dzięki niemu inni ludzie dostali nowe życie.
Świętujesz dzień transplantacji i publicznie o tym mówisz.
– Tak, to dla nas naprawdę jest święto. I wiem, że to nie jest temat, o którym się rozmawia przy niedzielnym obiedzie, ale chcę, żeby ludzie przynajmniej raz powiedzieli to tak, żeby bliscy usłyszeli. Jeśli chcesz komuś w ten sposób pomóc, powiedz o tym.
Wiesz, po co on w ogóle wchodził na tę drabinę, jak was nie było?
– Wiem. Znalazłam na stole opakowanie. Chciał nam zrobić niespodziankę i powiesić na tarasie światełka, które nam się marzyły po remoncie.