Zastanawiam się od czego zacząć. Czy od „willmannów” wiszących anonimowo w warszawskich parafiach, gdzie dotarły z Ziem Odzyskanych? Czy od największego w Europie zespołu klasztornego w Lubiążu, który teraz stoi pusty, a kiedyś zachwycał i tętnił duchowym życiem wspomaganym przez artystyczne założenia Willmanna? Czy od tego, jak młody Willmann przechodził pod oknami pracowni Rembrandta, marząc o tym, by zostać jednym z jego uczniów?
A może od tego, jak to się stało, że przeszedł na katolicyzm i wziął udział w cysterskich kontrreformacyjnych akcjach edukacyjnych? Edukacja opierała się oczywiście na dziełach malarskich. A może od tego, jak w 1945 r. żołnierze radzieccy plądrując zabudowania poklasztorne w Lubiążu, grzebiąc w trumnach Piastów śląskich, dewastując je i okradając, omijają niemal cudem zachowaną mumię Willmanna, pochowanego obok cystersów niczym ich współbrat? Wątków jest wiele. Wystawa w Muzeum Czterech Kopuł we Wrocławiu przywraca naszej pamięci wielkiego malarza barokowego Europy Środkowej. Był przez dziesiątki lat zapomniany, bo niby „nasz”, a przecież „nie nasz”, jak wszystko, co otrzymaliśmy po 1945 r. na Dolnym Śląsku. Willmann podzielił los tego, co na Ziemiach Odzyskanych zastali nowi mieszkańcy. „Poniemieckie” było niechciane: do zniszczenia, do zagrabienia, do wykorzystania. W ten sposób monumentalne obrazy ołtarzowe Michaela Willmanna pobrały sobie kościoły warszawskie. „Willmanny” zawisły tam w miejsce zniszczonych działaniami wojennymi innych dzieł. Puste, wypalone wnętrza kościołów stolicy miały przecież ważne potrzeby. Zdejmowano więc nienaruszone barokowe płótna z kościołów Dolnego Śląska, przewożono często w pięknych ramach, wśród nich opuściły swoje miejsca obrazy, które dzisiaj skompletowane na chwilę oddają myśl artystyczną „śląskiego Rembrandta”.
Spotkanie z opatem
Ciekawe, co by powiedział na ten przydomek. Z autoportretu patrzy na nas osoba raczej nie wzbudzająca sympatii. Zmarszczone czoło, usta i oczy bez cienia uśmiechu, inna sprawa, że nie o uśmiech tu chodzi. Willmann z zakręconym wąsikiem jest wręcz groźny, a może tylko uważny? No ale taki być musi, zarządza przecież całkiem sporym przedsiębiorstwem, ma wielu pracowników, którzy muszą go słuchać, żeby zamierzona praca się udała. Wprawdzie jest tylko „malarzem wiejskim w Lubiążu”, jak o sobie mówi chyba z politowaniem i widocznym dystansem, ale z drugiej strony Lubiąż to nie byle dziura. Lubiąż to ogromne przestrzenie klasztorne, wspaniałe sale, długie korytarze bez końca, rozległe sufity i oczywiście kaplica, a właściwie kościół.
Lubiąż zaadoptował Willmanna, a konkretnie zrobili to cystersi. Ich opat poznał 26-letniego artystę, który próbował swoich sił we Wrocławiu i musiał mu się bardzo spodobać. Odnaleźli wspólny język, zaprzyjaźnili się, a może chodziło tylko o talent? Urodzony w Królewcu Michael Willmann po kilku latach spędzonych w pracowni ojca wyruszył w podróż po Europie. Marzeniem każdego młodego malarza były Włochy, ale ci z północy Europy zaczynali od Niderlandów. Niestety Willmannowie nie byli bogaci, Michaela nie było stać na naukę w pracowniach słynnych malarzy Amsterdamu. Przypatrywał się, kopiował, ale przede wszystkim musiał zarabiać na swoje utrzymanie. Wiedział, że ma braki w artystycznym wykształceniu i starał się je zrekompensować pracowitością. Do Italii nie dotarł, ale zahaczył o Pragę, gdzie mógł poznać dzieła zgromadzone w cesarskiej galerii na Hradczanach. Przez moment mieszkał w Berlinie, gdzie miał całkiem dobrą pracę: był malarzem nadwornym. Niektóre źródła podają, że właśnie wtedy przeszedł na katolicyzm za sprawą pewnego jezuity, inne twierdzą, że stało się to dopiero w Lubiążu. We Wrocławiu udało mu się dostać zlecenie na obrazy do ratusza oraz do ołtarza głównego od przełożonych kościoła św. Elżbiety, najważniejszej świątyni luterańskiej. Dlaczego zamiast zostać w dużym mieście, gdzie zaczynał być najwidoczniej ceniony, zdecydował się wyjechać do Lubiąża? Niektórzy historycy sztuki twierdzą, że we Wrocławiu nie dawali mu żyć inni uznani malarze, zazdroszcząc mu talentu. Inni uważają, że cysterski opat zaproponował mu idealne warunki. Musiały być rzeczywiście najlepsze, bo Willmann spędził w Lubiążu kolejnych 46 lat i tam w starości zmarł.
Willmann to Lubiąż
Żył sielankowo, było mu jak w niebie. Ożenił się, miał gromadkę dzieci, domek niedaleko opactwa i piękne widoki. Przede wszystkim jednak mógł malować, miał możliwość zmienić wnętrza opactwa, nadać mu swoją wizję, zaszaleć. Z rozmachem. Wygląda na to, że opat Arnold Freiberg nie dość, że był mecenasem idealnym, to jeszcze miał do Willmanna całkowite zaufanie. Czy taka współpraca może jeszcze się wydarzyć? Freiberg miał oczywiście swoje plany, również i jemu nie można odmówić wizjonerstwa, ale dopiero zetknięcie tych dwóch osobowości dało ostateczny efekt zapierający dech w piersiach. Freiberg wymyślał tematy, a Willmann je realizował, zmieniając wnętrza cysterskiego klasztoru i kościoła w barokowe dzieło. Wkrótce zresztą sława lubiąskich wnętrz rozniosła się po okolicach i zakonnicy doskonale zdawali sobie sprawę, czyja to jest zasługa, a Willmann zaczął otrzymywać kolejne zamówienia, m.in. od opata z niedalekiego Krzeszowa. Dotąd malował ogromne obrazy na płótnie, teraz zaproponowano mu freski. Nauczył się tej niełatwej techniki zupełnie sam, a efekty można oglądać dziś w kościele św. Józefa w Krzeszowie.
Lubię sobie wyobrażać jego życie. Na łące pasły się cysterskie krowy, szumiały liście drzew, a w jego pracowniach stukały młotki przybijające płótno do kilkumetrowej sztalugi. Pracownie były dwie, jeśli Willmann pracował w tej domowej, to słyszał krzyki dzieci. Malował tam mniejsze obrazy, może pracował nad szkicami. Na półkach stały księgi, które zgromadził podczas podróży, wzorniki, podręczny zapas barwników. Domowe atelier, które urządził sobie na piętrze, miało sześć dużych okien, „wszystkie one, na wzór okien kościelnych, posiadały szyby, oprawione w pięciokątne ołowiane ramki” – pisał kronikarz. Ale była też druga pracownia, w wielkiej stodole, a tam był prawdziwy zakład rzemieślniczy, gdzie zespół współpracowników przygotowywał ogromne podobrazia, gdzie magazynowano bele płótna, kleje, narzędzia, farby. Tam, stojąc na drabinie, tworzył monumentalne obrazy ołtarzowe. Tam pewnie powstał cykl, który prezentowany jest w tej chwili we Wrocławiu, po raz pierwszy od niemal 70 lat połączony w całość, według zamierzeń artysty. Chodzi o cykl Męczeństwa Apostołów, a oprócz niego wiele obrazów powstałych w Lubiążu i dla Lubiąża, które potem wyjechały w wiele innych miejsc, rozproszone i zapomniane. Ale oprócz obrazów martyrologicznych wystawa prezentuje inne dzieła: mitologiczne, religijne, portrety, pejzaże. Zebrane z kościołów Trzebnicy, Krzeszowa, Henrykowa, Warszawy i Wrocławia. Niemal jedna trzecia zachowanego dorobku, sto płócien. Wiele z nich można zobaczyć po raz pierwszy, bo albo wiszą za klauzurą, albo zostały dopiero co gruntownie odnowione. Warto jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach: aranżacji wykorzystującej najnowocześniejszą technologię (a m.in. chodzi też o zastosowanie pionierskiej aplikacji interakcji pomiędzy widzem a dziełem sztuki przygotowanej przez IBM) oraz katalogu wydanym z okazji wystawy. Na temat odbioru dzieł Willmanna wypowiadają się w nim nie tylko kuratorzy i historycy sztuki, ale i osoby innych dziedzin nauki i kultury, a wśród nich Maja Komorowska, Jacek Dehnel, Małgorzata Szejnert, Agnieszka Glińska.