Za każdym razem, kiedy jadę słowackimi drogami, rozbawia mnie widok znaku drogowego ostrzegającego przed przejściem dla pieszych. Przedstawia pana w meloniku i dziewczynkę z kokardami we włosach. Jest jeszcze inna wersja tego znaku, który informuje kierowcę, że obok jest szkoła i należy uważać na dzieci z niej wychodzące. Zamiast pana w meloniku jest na nim chłopiec i ta sama dziewczynka.
Jechaliśmy dziś przez Słowację żółtymi drogami przez małe miasteczka położone bardzo malowniczo wśród przestronnych pagórków i zalesionych gór. A był to akurat czas powrotów ze szkoły. Dzieci z kolorowymi plecakami wysiadały z autobusów, szły poboczem, rozmawiały i uśmiechały się do siebie. Niektóre pojedynczo i samotnie, inne w grupie. Zmieszanej grupie słowacko-romskiej, bo wzdłuż drogi ciągnęły się romskie osady. A dzieci jak to dzieci, mają swoje sekrety, swoje żarty, swoje sprawy. Dziewczynki coś tam sobie mówią na ucho, chłopcy głośno je zaczepiają.
Ten widok przypomniał mi inne dzieci wracające ze szkoły. Na przykład te, które widziałam w południowym Egipcie. Chłopcy wybiegli z budynku, który szkoły wcale nie przypominał, kopiąc sflaczałą piłkę. Dziewczynki – te mniejsze jeszcze bez chusty na głowie, starsze już w chuście – szły spokojnie, coś tam sobie opowiadając. Był to widok egzotyczny, a jednocześnie bardzo zwyczajny. I dzieci francuskie, na które zwróciłam uwagę, podziwiając katedrę w Chartres. Coś, co dla mnie było takie wspaniałe, dla nich było codziennością: przechodziły obok tego cudu sztuki gotyckiej jak gdyby nigdy nic, komentując być może napisany właśnie sprawdzian z matematyki. No i dzieci greckie wykonujące skłony na boisku szkolnym pod okiem nauczyciela, w promieniach gorącego słońca, kilkadziesiąt metrów od morza.
Wszystkie te dzieci stają mi przed oczami, gdy patrzę na zdjęcia z wyspy Lesbos. Po pożarze obozu dla uchodźców dzieci śpią na asfaltowej drodze. Wiele z nich straciło rodziców podczas niebezpiecznej wyprawy przez morze. Ich życie nie jest już zwyczajne. To, czego doświadczają, jest ekstremalnie smutne. Jeszcze zanim obóz spłonął, był koszmarnie przeludniony. „Lekarze bez granic” informowali, że wiele dzieci miało myśli samobójcze. Teraz ich trauma jest spotęgowana. Organizacje humanitarne apelują do państw europejskich o przyjęcie dzieci, którym brakuje podstawowych warunków do życia. Nie mają rodziców, nie mają domu, nie mają swojego łóżka. Kiedy dziś piszę te słowa, wiem, że nasz kraj w odróżnieniu od wielu innych nie zgłosił takiej chęci. Jest mi wstyd. Oczekuję tego od rządu. Potrzebny jest również wyraźny głos ze strony Kościoła.