Już samo położenie Islandii – największej ze sporego archipelagu – sprawiło, że człowiek ze swoją działalnością, także kulturalną, trafił tam dosyć późno. No bo właśnie: do jakiego kontynentu zaliczyć to miejsce na dalekiej Północy, niedaleko koła podbiegunowego północnego, na granicy dwóch oceanów: Arktycznego i Atlantyckiego? Zadecydowała o tym właśnie kultura – to, że pierwszymi osadnikami byli Skandynawowie i Irlandczycy. Właśnie irlandzcy mnisi jako pierwsi dotarli do krainy lodu, jak tłumaczy się nazwę tego kraju (lodowiec zajmuje 12 proc. jego powierzchni). Nie osiedlili się tu jednak na stałe, zrobili to dopiero Normanowie w IX w. To z ich języka wyrósł współczesny język islandzki. Uznawany za pierwszego osadnika Ingolf Arnarson swoje gospodarstwo nazwał Reykjavík (dymiąca zatoka) i miejsce to stało się początkiem miasta stołecznego.
Mówi się o nich – potomkowie wikingów, bo rzeczywiście ci, którzy dotarli na tak daleką wyspę, musieli być wybitnymi żeglarzami. Musieli mieć też w sobie wiele samozaparcia i wytrwałości, by znieść trudy mieszkania na oddalonej od wszystkiego wyspie. Była to społeczność w pewnym sensie skazana na siebie, ale właśnie ta konieczność przebywania i radzenia sobie wspólnie wyrobiła pierwsze formy demokracji: doroczne zebrania Althingu – najstarszego na świecie parlamentu, na którym zajmowano się sprawami bieżącymi i rozstrzygano sądowe spory.
O tym wszystkim wiemy, bo w XIII i XIV w. rozwinęła się w Islandii kultura opowieści. Słynne sagi opiewają dokonania pierwszych osadników. To absolutny fenomen literacki. Dzięki przekazywanym informacjom o rodzinach, podbojach, wojnach, zachowała się pamięć nie tylko o Islandczykach, ale też przedstawicielach innych narodów skandynawskich. Równolegle kształtowała się też mitologia, pełna elfów i innych baśniowych stworzeń. Islandczycy znają dobrze swoją przeszłość, historię swojego rodu potrafią wymienić do wielu pokoleń wstecz. Historie te toczą się w oryginalny, wynikający z surowości życia, bardzo konkretny sposób, ale też z dużą dozą humoru. Doceniła to Akademia Szwedzka, nagradzając w 1955 r. Nagrodą Nobla takie właśnie opowieści Halldóra Laxnessa.
Barany i szacunek dla przyrody
Czym żyją współcześni Islandczycy? Ich życie możemy podglądać teraz coraz częściej, nie tylko przez zdobycze internetu, ale także (jeszcze przed pandemią) dzięki tanim liniom lotniczym. W ostatnich latach dla Polaków Islandia była turystycznym hitem, mimo że same ceny na wyspie są wysokie, ale krajobrazy, klimat i ta sławna inność przyciągały szczególnie tych turystów, którzy zamiast zatłoczonych ulic miast wolą kontakt z przyrodą i ciszę. Turystyka to jednak taki rodzaj poznawania, w którym nie zawsze odkryje się lokalne niuanse, szczególnie jeśli „lokalsi” nie są skorzy do wylewności. Na szczęście znalazła się osoba, która wskrzesza tradycję islandzkiej sagi w nowej formie – filmowej.
Tą osobą jest reżyser i scenarzysta Grímur Hákonarson. Urodzony pod koniec lat 70., odsłania nam różne aspekty życia na wyspie, współczesnych stosunków społecznych i zmiany, które przeszło to społeczeństwo. Polacy byli zresztą współproducentami jego pierwszego głośnego filmu – Barany. Islandzka opowieść. Nagrodzony w Cannes i na naszym rodzimym festiwalu operatorów filmowych Camerimage zachwyca swoją prostotą i głębią. Chyba nie zaskoczę Państwa, jeśli powiem, że film opowiada o owcach i baranach. Wełniane i puszyste, są narodowymi zwierzętami na Islandii. Nawet niewielkie stado zapewnia pożywienie i ubranie islandzkiej rodzinie: owce hoduje się na mięso i wełnę, a z ich mleka wyrabia się słynny skyr. Ludzie przywiązują się do każdej z nich i dbają o nie niemal jak o dzieci. Co roku też w lokalnych społecznościach odbywają się konkursy na najlepszego barana, których wygranie staje się chlubą dla całej rodziny. Reżyser zabiera nas na jeden z takich konkursów i aż serce rośnie, jak można zjednoczyć się wokół jednej, prostej sprawy – hodowli owiec. Uśmiechamy się, gdy przewodniczący tej komuny rozpoczyna deklamację wiersza na cześć owcy, która jest chlubą islandzkiego narodu i towarzyszyła mu we wzniosłych i trudnych chwilach. Powołuje się przy tym na ważne cechy owiec, których uczą się też tamtejsi ludzie – cierpliwości i wytrwałości. Przeżyją one w mrozie, wilgoci i porywistym wietrze także dlatego, że trzymają się w stadzie razem. Ich rodowody odczytywane są jak drzewa genealogiczne wielkich rodów.
Pewnego roku konkurs wygrywają bracia – Gummi, który zdobywa drugą nagrodę, i Kiddi, który staje na szczycie podium. Nie będą jednak świętować wspólnie rodzinnego sukcesu. Z niewyjaśnionego w filmie powodu bracia nie rozmawiają ze sobą od 40 lat. Niestety, radość wygranej nie trwa długo – Gummi obserwuje owce swojego brata i u championa zauważa cechy zaraźliwej i ciężkiej choroby owiec – trzęsawki. Islandczycy nie widzieli jej na oczy – ostatnie zachowane relacje z przebiegu choroby zapisano w XIX w., gdy na wyspę przywieziono zarażone zwierzęta z Anglii. Złowieszcze przypuszczenia potwierdzają się i kilkanaście gospodarstw musi wybić całe stada, a w celu dezynfekcji zniszczyć również wszystko, z czym miały kontakt. Na odnowienie hodowli potrzebne będzie kilka lat. Taka sytuacja kryzysowa prowadzi całą społeczność do różnych wniosków. Jedni stwierdzają, że hodowla owiec nie idzie z duchem czasu i postrzegają nawet tragiczne wydarzenie jako zrządzenie losu – za pieniądze z odszkodowania chcą sobie ułożyć życie w mieście. Inni wpadają w rozpacz i nieutulony żal, który próbują zagłuszyć alkoholem, jak Kiddi. Jego brat, Gummi, pozornie godzi się z losem, chce nadal żyć na swoim odludziu w gronie ukochanych owiec. Robi to jednak na swój sposób, nieco przechytrzając system. W końcu nowa sytuacja będzie też okazją do pojednania z bratem, jednak nie patetycznego, wśród wielkich słów. To właściwie pierwsze od lat kłótnie, spotkanie, wyrażenie żalu. I braterska miłość, która w końcu przełamie niechęć. Dla kogoś taki związek z naturą, życie według jej rytmu, przyjaźń ze zwierzętami mogą się wydawać niepotrzebne, szczególnie gdy słyszymy, że to człowiek ma panować nad naturą. Jednak ta historia pokazuje, że szacunek do przyrody tego nie wyklucza. Świat wokół się zmienia, ale to, co najważniejsze, pozostało dla tej społeczności niezmienne.
Daleko od Reykjavíku
Teraz w kinach obejrzeć możemy natomiast nowy obraz tego samego reżysera: Daleko od Reykjavíku. Znów podziwiamy piękne krajobrazy, praktycznie pozbawione drzew (w tym klimacie rosną raczej niskie krzewy, co pogłębia wrażenie bezkresu) i właśnie położoną daleko od stolicy gminę. Na północy Islandii spotkać można takie rozrzucone w ogromnych odległościach fermy. Tym razem przyglądamy się społeczności hodowców bydła. Jak wspomnieliśmy, w takich warunkach trzeba liczyć na siebie nawzajem, dlatego w gospodarce Islandii bardzo silny jest ruch spółdzielczy. Rolnik hoduje zwierzęta, sprzedaje spółdzielni ich mięso i mleko, ta z kolei dostarcza nawozy, paszę dla krów, a także artykuły codziennej potrzeby dla spółdzielców.
Wszystko wydaje się idealnie funkcjonować, do czasu gdy tragicznie owdowiała Inga zaczyna tropić afery, które jak rak toczą się w zarządzie spółdzielni. Wcześniejszą ideę pomocniczości i wzajemnej troski wyparło dążenie do zysku i stworzenie mafijnych struktur, w których tylko część osób ciągnie korzyści ze wspólnej pracy. Inni są zastraszani, co staje się też okazją, by pokazać przy tym ciekawe tło społeczno-gospodarcze: rolnicy żyją w długach, mają kredyty, a najbardziej boją się bankructwa, takiego jakie dotknęło cały kraj w czasie kryzysu finansowego w 2008 r. Ten strach zręcznie wykorzystują lokalni watażkowie, zduszając w zarodku wszelkie formy sprzeciwu. Inga nie ma jednak nic do stracenia i chce przełamać monopol spółdzielni, występując otwarcie w mediach społecznościowych i tradycyjnych. Zarząd spółdzielni delikatnie, acz stanowczo próbuje ją od tego odwieść, opór stawiają nawet inni pokrzywdzeni. Jednak upór bohaterki doprowadzi do buntu, chęci zjednoczenia się w imię pierwotnych idei, odsunięcia tych, którzy wykorzystują swoją pozycję. I prawie się udaje – Inga rozpoczyna nowe życie, staje się wolna, choć spółdzielnia wyrzuca ją poza społeczność. Z pewnym rodzajem dumy i pewności siebie opuszcza ona swoją wioskę, gdy spółdzielcy trikami prawnymi odbierają jej fermę.
Takie zamknięte społeczności bywają okrutne, szczególnie jeśli ktoś próbuje naruszyć istniejące status quo. Trudne bywa także budowanie relacji społecznych, gdy żyje się w dużym oddaleniu, surowym klimacie, wśród rodzin splecionych wspólnymi interesami i sekretami. Jeśli zatem kulturę Islandii kojarzyliśmy dotychczas tylko z nieco mroczną muzyką, taką jak twórczość Björk, GusGus, Sigur Rós czy Múm, to spróbujmy zobaczyć codzienne zmagania potomków wikingów w filmach właśnie im poświęconych. Jest w tym coś olśniewającego i zachęcającego do zobaczenia tej niezwykłej wyspy na własne oczy.