Logo Przewdonik Katolicki

Owca potrzebna zaraz

Agata Bobryk
fot. Agata Bobryk

Na początek jest marzenie – żeby rezerwat przyrody Góra Świętej Anny porosły ciepłolubne łąki. Do pracy zabierają się ludzie oraz… zwierzęta. Są bowiem takie sfery, w których żadna technologia nie może zastąpić natury.

To miejsce wygląda jak sawanna. Nad połaciami żółtych, spieczonych słońcem traw górują krzewy głogu. Korony części z nich układają się w kształt parasola, co upodabnia je do sylwetek afrykańskich akacji. Niemal podświadomie oczekuję, że zaraz za garbem wzgórza wyłoni się stadko zebr lub długoszyja żyrafa.
Spod nóg uciekają jaszczurki: brązowe żyworódki, zielone zwinki. Jaszczurki łatwiej jest usłyszeć – jako szelest wśród traw – niż zobaczyć. Żeby wypatrzeć je w gęstwinie, trzeba się zatrzymać. Skupić wzrok, nasłuchując równocześnie. Potrzebna jest uważność. Zresztą nie tylko w przypadku obserwacji jaszczurek. Rezerwat przyrody Góra Świętej Anny w dużej mierze chroni bowiem to, co łatwe do przeoczenia. Skały nefelinitu, które wydobywano na terenie Góry Świętej Anny w XIX w., są pamiątką po czasach, gdy 27 mln lat temu istniał tu wulkan. W odsłoniętych wapieniach widoczne są delikatne odciski – skamieniałości liliowców i gąbek, znak, że jeszcze wcześniej znajdowało się tutaj morze. Sam rezerwat także istnieje w obecnej formie, dzięki temu, co niepozorne – stadu niewielkich szarobrązowych owiec o niewybrednym apetycie.
 
Od nieużytku do łąki
– Dla nas to był obciach. Mówiło się, że jest rezerwat, ale on był cały zarośnięty. Zero widocznych walorów. Odwiedzający nas turyści chcieli zobaczyć skały, które są tam chronione, ale wszystko było zakryte – opowiada Beata Wielgosik, główny specjalista ds. ochrony przyrody w Parku Krajobrazowym Góra Świętej Anny. – Koleżanka opowiadała, że jeszcze wcześniej ludzie wypasali tu krowy. Zabierali je, gdy była kontrola. Tak kiedyś do tego podchodzono: jak państwowe to niczyje. W 2009 r. pracownicy Parku stwierdzili, że trzeba coś z tym zrobić. Góra Świętej Anny to jedno z najciekawszych w Polsce stanowisk geologicznych. Znajdujące się tutaj skały są niczym księga, z której geolodzy potrafią odczytać najdawniejsze, burzliwe dzieje obecnej Opolszczyzny. To ze względu na nie już w 1972 r. powołano rezerwat. Cóż jednak z tego, skoro około 30 lat później na terenie rezerwatu znajdowało się dzikie wysypisko śmieci?
– Rezerwaty były wtedy pod opieką wojewódzkiego konserwatora przyrody, a konserwator miał tak niski budżet, że wystarczyło mu jedynie na opracowanie botaniczne lub zoologiczne danej grupy na jakimś obszarze. W ogóle nie było środków na ochronę przyrody. Dopiero gdy weszły Regionalne Programy Operacyjne w ramach Funduszu Europejskiego pojawiły się jakiekolwiek pieniądze – mówi Beata Wielgosik. Był tylko pewien szkopuł: pieniądze można uzyskać, ale na ochronę bioróżnorodności, walory geologiczne nie zostały przewidziane. I co teraz?
Skoro drzwi są zamknięte, trzeba wejść oknem. Co może rosnąć na wapieniach? Na półkach skalnych niziutkie rozchodniki i rojniki, na łagodniejszych zboczach ciepłolubne łąki, czyli murawy kserotermiczne. Choć murawy kserotermiczne związane są z działalnością człowieka, a dokładnie z wypasem zwierząt, ze względu na niezwykłe bogactwo gatunków roślin i zwierząt są bardzo cenne dla środowiska.
Rok po złożeniu projektu zaczęły się prace: wywożenie śmieci, karczowanie i budowanie wiatki dla owiec. Od początku bowiem wiadomo, że bez ich pomocy plan przywrócenia ciepłolubnych łąk się nie powiedzie.
 
Owca pracująca
Nie zastąpi jej żadna technologia. – Owca to biologiczna kosiarka, która na dodatek jest selektywna – tłumaczy pani Beata. – Wyjada rośliny o miękkich liściach, a zostawia te o liściach twardych. Te ostatnie to najczęściej właśnie rośliny kserotermiczne. Mało tego, owce są też „siewnikami”. W swoim runie roznoszą nasiona roślin, a gdy chodzą, wbijają kopytkami te nasionka w ziemię. Więc to jakby kosiarka, siewnik i aerator w jednym.
Na początku owce są wspomagane przy wypasie przez dwie kózki, z których trzeba było jednak zrezygnować. Łaciaty koziołek nauczył się od matki przeskakiwać przez pastuch, a od niego tę sztukę podpatrzyła reszta stada. Owce zaczęły uciekać poza obręb pastwiska, choć nigdy nie opuściły terenu dawnego kamieniołomu. Na szczęście nie trzeba było gonić za nimi po miasteczku.
Stado pasące się na Górze Świętej Anny należy do Klubu Przyrodników. – Przyjeżdżają tutaj na wakacje – mówi Ewa Drewniak ze Stacji Terenowej Klubu Przyrodników w Owczarach w województwie lubuskim. Gdy po raz pierwszy czarnogłowe owce przyjechały na Górę św. Anny wzbudziły małą sensację. W okolicach znane były przede wszystkim owce świniarki i owce olkuskie o białym runie. Stado z Owczar to wrzosówki, jedna z najstarszych polskich ras. Są niewielkie, ale bardzo wytrzymałe fizycznie oraz odporne na choroby. Paradoksalnie, choć biorą udział w czynnej ochronie muraw, same również potrzebują ochrony. Jeszcze w 2005 r. wrzosówek było w Polsce niespełna 2 tys. w porównaniu ze 120 tys. w latach 50. XX w. Mimo swoich zalet ze względu na rozmiary były jednak mało rentowne i zaczęły być wypierane przez rasy przynoszące właścicielom większy zysk. Dziś, dzięki programowi ochrony ich liczba wzrosła do 8 tys.
 
Pasterz w XXI wieku
Skoro są owce, potrzebny jest i pasterz. Piotr, student geologii i biologii z Poznania, „skroluje” Facebooka, gdy trafia na wydarzenie „Praca przy wypasie owiec”. Propozycja jest oryginalna, bardziej w stylu oferty pracy dla osoby zawodowo przytulającej pandy, która obiegła internet dwa lata temu, niż typowego wakacyjnego zrywania winogron. Piotr zaznacza opcję „zainteresowany” i zaraz potem dzwoni do Klubu Przyrodników. – Czasem trzeba jak ten dobry pasterz z Ewangelii wejść na zbocze wzgórza i sprowadzić owcę, która odłączyła się od stada – opowiada.
Jak wygląda praca przy wypasie? Zwykle jest dość monotonna: owce trzeba wyprowadzać i wprowadzać do zagrody, dbać, żeby miały co pić i sprawdzać, czy żadna nie jest zraniona lub chora. Trzeba umieć znaleźć sobie zajęcie. Na szczęście na pastwisku jest zasięg, a Góra Świętej Anny to ważne miejsce pielgrzymkowe, więc nie można narzekać na brak ludzkiego towarzystwa. Bywają też trudne momenty. Kiedy wyjechał doświadczony pasterz, który przez pierwsze kilka dni uczył Piotra fachu, zwierzęta były zaniepokojone. Nie zdążyły jeszcze oswoić się ze swoim nowym opiekunem, więc gdy ten próbował zagonić je do zagrody, uciekały to w jedną, to w drugą część pastwiska. W pewnym momencie tryk – baran przewodzący stadu wpadł w siatkę ogradzającą teren rezerwatu. Zwierzę było przestraszone, siatka krępowała jego ruchy. – Widać było, że baran bardzo cierpi. Z jego oczu płynęły łzy. Autentycznie płakał – mówi wyraźnie poruszony. Na stado czyhają też niebezpieczeństwa ze strony zwierząt. Problemem nie są jednak dzikie drapieżniki: borsuki i lisy zamieszkujące okolice Góry Swiętej Anny, dla których owce nie stanowią potencjalnej ofiary. Zdecydowanie bardziej groźne są psy biegające bez smyczy, które już samym szczekaniem mogą je mocno przestraszyć.
 
Kula śnieżna marzeń
– Dlaczego w ogóle zdecydowałeś się na taką pracę? – pytam Piotra. Siedzimy w pobliskim zajeździe, słuchając miarowego stukania deszczu o dach. – Dwa lata temu kupiłem książkę Życie pasterza. Opowieść z Krainy Jezior Jamesa Rebanksa – opowiada. – Autor to Brytyjczyk, którego rodzina od wielu pokoleń zajmuje się wypasem owiec górskich w Krainie Jezior. Strasznie mi się to spodobało. Stwierdziłem, że jeśli kiedyś będę miał możliwość, żeby zostać pasterzem, to chętnie z niej skorzystam. Wyobrażałem sobie, że na emeryturze kupię sobie stadko owiec, kawałek ziemi w Tylmanowej i będę żył jak hobbit z książek Tolkiena – śmieje się.
Nierealne? Ludzie zwykle reagowali uśmiechem, gdy Piotr opowiadał im o swoim pomyśle. Nic dziwnego. „Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady” – to już oklepany zwrot, mało kto traktuje go poważnie. Rzucić wszystko i pisać książki, latać na pokładach samolotów jako stewardessa, założyć własną kawiarnię…To bajki. A przecież spotykamy ludzi, którzy żyją w ten sposób, ryzykują. Czasem odnoszą sukces, czasem ponoszą porażkę, ale przede wszystkim próbują. – Bo widzisz, z marzeniami to jest jak z kulą śnieżną – mówi. – Najważniejsze jest zainteresować się samym tematem. Chciałbym objechać świat rowerem, co jest na ten moment niemożliwe z różnych względów, ale jeżdżenie dookoła swojej miejscowości, to jest już pierwszy krok, żeby spełnić to marzenie. Zaczyna napędzać się kula śnieżna, która kumuluje różne doświadczenia, umożliwiające później zrobienie czegoś. Interesuję się geologią, więc w liceum wziąłem udział w olimpiadzie geograficznej. Być może dzięki tej olimpiadzie dostałem się na wykopaliska paleontologiczne, a one sprawiły, że przyjęto mnie do programu Best Student UAM, co umożliwiło mi indywidualny tok studiów. Ponieważ zaciekawiłem się kopalnym DNA, mój promotor zaproponował mi wyjazd do Genewy, gdzie działa jedno z najlepszych laboratoriów na świecie prowadzących badania w tej dziedzinie. Z kolei dzięki Genewie wraz z grupą polskich badaczy będę w listopadzie tego roku płynąć na Georgię Południową. To wyspa na południowym Atlantyku, skąd jest już niedaleko do Antarktydy. W tym wszystkim jest bardzo mało mojej zasługi. Po prostu interesowałem się geologią i paleontologią, nie przejmowałem się, że coś uważa się za niemożliwe, ale też nie wpadałem w myślenie, że „muszę” koniecznie coś zrobić, dopiąć swego.
Pytam o marzenia przyrodników, również o te nierealne. Pani Ewa z Klubu Przyrodników chciałaby, żeby połowa terytorium Polski była zalesiona. Dziś to niespełna 30 proc. Większe zalesienie nie tylko wzbogaciłoby krajobraz i miało pozytywny wpływ na bioróżnorodność, ale także pomogłoby w walce ze skutkami suszy, którą możemy obserwować. Pani Beata z Parku Krajobrazowego odpowiada bez wahania: żeby wpisać Górę Świętej Anny na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. – Mamy już rezerwat, jeden z trzech w Polsce geoparków krajowych i pomnik historii. Czemu więc nie mamy iść dalej?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki