Nie pamiętam, czy najpierw przeczytałam książkę Patricka Fermora Mani. Wędrówki po Peloponezie, czy zobaczyłam „księżycowe góry” Mani i wieżowe wioski, które mnie zauroczyły. Jeżdżę tam od kilku lat, książka Fermora jest moim przewodnikiem, a w tym roku planowałam wyprawę śladami jego wycieczki sprzed ponad pół wieku. Grecja to dla mnie nie pocztówkowe białe domy z niebieskimi okiennicami, nie plaże pełne turystów, nie oblegane gośćmi z całego świata wyspy, ale niegościnne kamieniste krajobrazy porośnięte tymiankiem i opuncjami, ukryte zatoczki, niewielkie hoteliki prowadzone przez rodzinę od pokoleń, koty wylegujące się w cieniu, puste wioski i tawerny zaludniające się ich mieszkańcami o zmierzchu. Południowy Peloponez wydawał się spełniać te kryteria. Wszyscy jeżdżą na Zakynthos, na Santorini, na Korfu czy Kretę, Peloponez nie jest zbyt popularny. W ciągu tych kilku lat objechaliśmy go niemal w całości, ale to na Mani wracam za każdym razem. Owszem, lubię antyczny spokój Olimpii czy kultury mykeńskiej w cieniu grobu Agamemnona, bizantyjskie kościoły Mistry pochowane w gąszczu porastających ją zarośli i drzew, tureckie warownie i zamki broniące niegdyś dostępu na ląd. Jednak dzikość i pustka Mani pociąga mnie najbardziej, za Mani tęsknię. A z Mani nieodłącznie związana jest postać Anglika, który pokochał Grecję połową swojego życia, a przez samych Greków uważany jest za bohatera narodowego.
Wąskie drogi Mani
Peloponez wygląda jak ząb trzonowy, a jego południe to trzy korzenie. Środkowy to właśnie półwysep Mani. Na jego końcu znajdują się wrota Hadesu. Zaraz obok latarni morskiej i ostatniej skały, o którą uderza rozpryskująca się fala. To właśnie najdalej na południe wysunięte miejsce kontynentalnej Grecji, a może i całej Europy, tam według wierzeń starożytnych znajduje się brama do świata umarłych. Serio? Pewnie! Grecja pełna jest miejsc, w których mitologia miesza się z życiem i najlepiej założyć, że Odyseusz istniał naprawdę. Wzdłuż półwyspu, od samej Sparty, ciągnie się pasmo gór Tajget, których zbocza po stronie wschodniej i zachodniej opadają do morza. W części środkowej półwyspu góry osiągają wysokość tysiąca metrów. Poprzecinane są ścieżkami, tu i ówdzie można dojrzeć pojedyncze domy lub skupiska kilku kamiennych wież, ślady po dawnych mieszkańcach. Mani dzieli się na Zewnętrzne obejmujące północ półwyspu, bardziej cywilizowane, oraz Głębokie, południowe, dzikie i opustoszałe. Droga wije się czasem dość niebezpiecznie, im dalej na południe, tym jest węższa, tak że samochody właściwie nie mogłyby się minąć.
Pierwszy raz pojechałam na południe Mani drogą prowadzącą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Ukazujące się za każdym zakrętem nowe krajobrazy, odsłaniające się widoki zatoczek i wieżowych wiosek wzniesionych na kolejnych stokach zapierały dech w piersiach. Mój mąż w tym czasie pocił się za kierownicą mimo włączonej klimatyzacji, bo zakręty i przepaście przy niczym niezabezpieczonej wąskiej drodze mogą przyprawić o palpitacje najlepszego kierowcę. Wtedy musieliśmy zawrócić, bak był niemal pusty, a nie wyglądało, żeby gdzieś tu udało nam się znaleźć stację benzynową. Wróciliśmy więc do największego na tzw. Mani Zewnętrznym miasteczka Gythio na północy półwyspu, które stało się naszą bazą wypadową i symbolem słynnej greckiej gościnności. Grecy właśnie tacy są: parkujesz samochód i zaraz podchodzi do ciebie ktoś, żeby wskazać lepsze miejsce. Pyta się, czy przyjechałeś na długo, i zaprasza do swojej tawerny. Przyjedziesz później, bo musisz znaleźć jakiś nocleg? Nie ma problemu: zapisuje na kartce imię kolegi i nazwę hoteliku. Poleca nam Leonidasa, koniecznie powołajcie się na Petrosa – dodaje – nie ma co przepłacać. Właśnie w taki sposób znaleźliśmy mały rodzinny hotelik, z którego okien rano razi błękit morza.
Patrick Leigh Fermor w Phlomochori, wiosce na półwyspie Mani fot. John Murray Collection/patrickleighfermor.org
Podróżnik, agent, pisarz
Już wiem, przypomniałam sobie, że jednak najpierw był bilet do Kalamaty. I mapa Peloponezu, bo wprawdzie cenię wygodę Google Maps w telefonie, to jednak mam sentyment do papierowych map. Kolejnym zakupem była książka wydana przez Zeszyty Literackie, ponieważ lubię poznawać nowe miejsce przez pryzmat literatury pięknej. Więc oprócz esejów Herberta wzięłam nieznanego mi Fermora. Patrick Fermor to postać na osobną opowieść i przynajmniej ze trzy seriale. Nieznośny dzieciak, którego matka zaprowadziła w końcu do szkoły dla dzieci sprawiających trudności wychowawcze, a więc wszystkich niezdiagnozowanych w latach 20. ubiegłego wieku dyslektyków i ADHD-owców. Generalnie jednak Fermor tak naprawdę był samoukiem, szczególnym zainteresowaniem darzył starożytną grekę i historię. Kiedy tylko skończył lat osiemnaście, wziął pod pachę Ody Horacego i parę ubrań oraz listy polecające napisane przez rodziców i wyruszył w pieszą wędrówkę po Europie. Z Rotterdamu zaszedł do Konstantynopola. Nocował czasem w wystawnie urządzonych pokojach znajomych rodziców, ale od wygodnego łóżka wolał stodoły, chłopskie chaty i klasztorne cele. Kiedy dotarł do celu, skusiła go tak bliska Grecja. Obszedł ją dookoła, wzdłuż i wszerz. Wybuch wojny zastał go w Rumunii, gdzie mieszkał z ówczesną ukochaną, rumuńską księżniczką zresztą. Natychmiast wstąpił do Armii Irlandzkiej i walczył w Grecji, z powodu znajomości języka. Spędził na Krecie ze trzy lata, dwa z nich w przebraniu pastucha jako agent wspomagający grecki ruch oporu, w przerwach między kolejnymi misjami zakwaterowany był w Kairze. Zwieńczeniem ostatniej misji było brawurowe porwanie w 1944 r. zastępcy niemieckiego dowódcy wojsk okupacyjnych, generała Heinricha Kreipego. Ciekawa była relacja majora Fermora z niemieckim jeńcem, miłośnikiem kultury antycznej, który ulokował swoją bazę w Knossos. Ponoć recytowali razem Homera. Po wojnie Fermor zajął się pisaniem książek i podróżowaniem. Wybierał bezdroża, miejsca odludne, trudno dostępne. Mówił, że pisze „antyprzewodniki”. Książka Mani. Wędrówki po Peloponezie jest zapisem kilkunastodniowej wyprawy, jaką odbył ze swoją przyszłą żoną Joan w pierwszej połowie lat 50. XX w. Na mule, piechotą i na rybackiej łodzi. Miał to być tylko rozdział większej całości, powstała książka, którą pisał w domu znajomego na wyspie Hydra.
Widok na Matapan, najdalej na południe wysunięty przylądek Peloponezu
fot. Viktor Posnov/Adobe Stock
Odszukać dawny czas
Więc Fermor – przyjaciele mówili na niego Paddy – wyrusza z Kalamaty i przemierza zachodnie wybrzeże półwyspu, dociera do przylądka Matapan, wpływa do jaskini, którą według tamtejszego rybaka można dostać się do Hadesu, i wraca na północ wzdłuż wschodnich stoków Tajgetu. Czasami zbacza z drogi i nocuje w wioskach w głębi lądu. Korzysta z gościnności Maniotów, rdzennych mieszkańców półwyspu, o których krążą legendy. Że to potomkowie piratów, handlarzy niewolników, że kultywują krwawe wendety, w każdym razie że to lud groźny i nieprzyjazny. Popijając w gorące południe retsinę (greckie białe wino), rozmawia ze starcami o pomarszczonych twarzach, kosztuje prostego jedzenia podawanego przez wieśniaczki w szerokich spódnicach i wysłuchuje opowieści. Przy dźwięku cykad wieczorami zapełnia swoje notesy. Interesują go zwyczaje, mity i tradycje, ale mnie najbardziej urzekają sugestywne opisy krajobrazu. Fermor był w Grecji zakochany, a surowe pejzaże Mani skradły jego serce.
Przez następne lata jeżdżę na Mani, fragmentami poznając kolejne zakątki. Marzę o tym, żeby przebyć trasę Fermora, porównać Mani sprzed niemal 70 lat, poszukać tych samych miejsc, spróbować odnaleźć kogoś, kto go pamięta. Odszukać dawny czas.
Wieżowe domy
Czy na Mani rzeczywiście nie ma nic oprócz kaktusów, kamieni i cierni? Wciąż można odnaleźć takie miejsca. Dzikość zaczyna się w połowie półwyspu, tam, gdzie drogi zwężają się i gdzie kierowca zaczyna się modlić, żeby z naprzeciwka nie pojawił się żaden pojazd. I nie pojawia się. Przybrzeżne wioski składają się z kilku domów i jednej tawerny. Wiele z nich jest w ogóle całkowicie opustoszałych, a domy popadają w ruinę. Na niewielkich kamienistych plażach można zobaczyć co najwyżej kilku turystów, i to tylko takich, którzy cenią ciszę i potrafią niemal rozpłynąć się w wietrze. Kiedy w jednym z przewodników turystycznych przeczytałam opis najczęściej fotografowanej wioski na półwyspie, malowniczo położonej Vathii, obawiałam się sklepów z pamiątkami i tawern. Miała ponoć w ostatnich latach stawać się coraz bardziej popularna, a mieszkańcy na tę popularność wśród turystów odpowiedzieli. Tymczasem wieże stały puste, można był zajrzeć do ciemnych wilgotnych wnętrz, uważając na kolce zarastającej wszystko opuncji.
Ścieżki między domami były właściwie niewidoczne. Odnaleźliśmy tylko dwa zamieszkałe domy w odrestaurowanych wieżach. Ale musiał tam ktoś jednak mieszkać i to całkiem niedawno, w drugiej części wioski wznoszącej się powyżej głównej drogi znalazłam wyasfaltowane boisko do gry w koszykówkę. Z zapierającym dech w piersi widokiem na zatokę.
Domy wieżowe to ewenement w greckim krajobrazie. Wyglądają jak niedokończone kamienne dzwonnice. Ich wysokość zależała od liczby synów w rodzie. Ród tworzący klan był kiedyś bogaty, a to dzięki uprawianemu korsarstwu. Zrabowane podczas pirackich wypraw towary zamieniano głównie na stroje i wapno do budowy domów. Taki bogaty ród wybierał sobie miejsce na wzgórzu, gdzie budował wieżę obronną, tłocznię oliwy i cysternę, czasem też kościół. Domom wieżowym dobudowywano piętra w miarę, jak powiększała się rodzina, najwyższe osiągały 18 metrów i miały 7 pięter. Czasami klany rozwiązywały między sobą spory, celując do swoich wież ze zdobycznej armaty. Coraz częściej, szczególnie w północnym Zewnętrznym Mani, widać, że współcześni Grecy widzą w wyjątkowości tej architektury potencjał turystyczny. Budują więc nowe hotele i apartamenty stylizowane na maniockie wieże, w kamiennych wnętrzach panuje jednak nie dawny mrok, ale wygodna nowoczesność z cicho mruczącą lodówką i wygodną sofą.
Dom w Kardamyli
Ale kiedy dojedzie się na sam skraj przylądka Matapan, można mieć pewność, że nie spotka się nikogo, najwyżej kilka osób, które będą wydawać się tak nierzeczywiste jak duchy. W maniockim dialekcie „Matapas” oznacza koniec tego świata i jednocześnie początek innego, „pozaświata”. Nie chodzi tylko o geograficzne wrażenie „końca świata”, choć tutaj nie można się oprzeć takiemu wrażeniu. Ląd jakby ostatkiem sił wyciąga ku bezkresnemu morze swoje przylądki. To tu właśnie miałyby się znajdować „wrota Hadesu”, miejsce znanych wszystkim mitologicznych wydarzeń z Persefoną, Heraklesem czy Orfeuszem szukającym Eurydyki w rolach głównych. Inne podania maniockie mówią o tym, że archanioł Michał schodzi do jaskiń Hadesu i zabiera stamtąd dusze, którym Bóg przebaczył, a strąca tam wampiry, aby uwolnić od nich świat. Manioci bowiem byli o istnieniu wampirów przekonani.
Wracając z końca świata, zatrzymaliśmy się na chwilę w Kardamyli, miasteczku rybackim na północy Mani. Tam znalazł swoją przystań Patrick Fermor i jego żona Joan, żyli tam 40 lat w domu z widokiem na turkusowe wody Zatoki Messyńskiej. Dom zagrał w filmie Przed północą Richarda Linklatera z Judy Delpy i Ethanem Hawke w rolach głównych. W Kardamyli odczuwa się kult Fermora, niewielka księgarnia pełna jest jego książek w różnych językach. Fermor zmarł kilka lat po swojej żonie, w 2011 r., syty życia, w słusznym wieku 96 lat. Nie mieli dzieci, więc Fermor w testamencie zapisał dom ateńskiemu muzeum sztuki z życzeniem, aby służył pisarzom jako dom pracy twórczej. Zdając sobie sprawę, że utrzymanie willi będzie kosztowne, nie wykluczył komercyjnego wynajmu na miesiące letnie. Właśnie ukończono remont i przed kilku tygodniami, po europejskim lockdownie dom Fermora przyjął pierwszych gości. Fermor lubił, jak ze ściany odłaziła farba, jak ogród zarastał, a na biurku panował lekki nieład. Dziś wszystko błyszczy nowością. Podejrzewam też, że Paddy, który wolał zjeść czerstwy chleb z oliwą i popić to zimnym greckim piwem Fix, zdziwiłby się na wieść o cenie. Na wynajem stać będzie tylko bardzo zamożnych turystów. A ja za rok może wreszcie wyruszę jego śladem po bezdrożach Mani.