Logo Przewdonik Katolicki

Droga donikąd

ks. Artur Stopka
Zgromadzenia pod pomnikiem „Sursum corda” znajdującym się przed bazyliką Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu są częścią codziennego życia Warszawy fot. Paweł Supernak/PAP

Wojna w sferze symboli i ideologii jest równie zła jak każda inna. Przynosi mnóstwo krzywdy i blokuje możliwość jakiejkolwiek rozmowy. Jest drogą donikąd.

To było w nocy z wtorku na środę. Pod koniec lipca, krótko przed kolejną, już 76., rocznicą wybuchu powstania warszawskiego. Na kilku warszawskich pomnikach pojawiły się flagi. Sześciokolorowe. Akcja objęła monumenty upamiętniające Mikołaja Kopernika, Wincentego Witosa, Józefa Piłsudskiego oraz warszawską Syrenkę. „Tęczową” flagą owinięta została również charakterystyczna figura Jezusa Chrystusa „Sursum corda” przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.

Ból wierzących
Właśnie ten fakt w sposób szczególny przykuł uwagę komentatorów i wywołał najliczniejsze reakcje. Wśród wszystkich rzeźb opatrzonych w lipcową noc dodatkowym atrybutem tylko jeden posąg, stojący przed wejściem do stołecznej bazyliki Świętego Krzyża, miał charakter religijny. Wśród osób, które bardzo szybko, mocno i w zdecydowany sposób zabrały głos, odnosząc się tylko do tego jednego elementu działań aktywistów, znalazł się metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz. W specjalnym oświadczeniu stwierdził, że profanacja zabytkowej figury Chrystusa w centrum Warszawy „spowodowała ból ludzi wierzących, parafian kościoła Świętego Krzyża oraz wielu mieszkańców stolicy, dla których figura Zbawiciela dźwigającego krzyż stała się symbolem nadziei w najtrudniejszych dniach powstania”. Zaapelował też, by niezależnie od wyznawanych poglądów szanować uczucia religijne ludzi wierzących. Wezwał do zaprzestania stosowania aktów wandalizmu i przekraczania granic w debacie publicznej.

Ciąg wydarzeń
Wypowiedź kard. Nycza szeroko rozkolportowały media. Oburzenie i smutek wyrażało również wiele osób w mediach społecznościowych. Organizatorki nocnej akcji pomnikowej sprawiały wrażenie zaskoczonych negatywnym odzewem, jakie wywołało ich przedsięwzięcie. „Nie byłyśmy gotowe na tak wielkie oburzenie” – zapewniały. Przekonywały, że „nie chciały nikogo urazić”. Zwłaszcza że – jak stwierdziły – w swoim gronie także mają osoby wierzące. Z ich wyjaśnień wynika, że obecność Jezusa wśród postaci opatrzonych „tęczową” flagą, nie wynikała z chęci zaatakowania Kościoła ani nie była zaplanowaną antychrześcijańską prowokacją.
Niezależnie od stopnia premedytacji umieszczanie na figurze Chrystusa „tęczowych” barw wpisuje się w pewien ciąg wydarzeń o podobnej wymowie. Wydarzeń, które przynajmniej przez część polskich katolików są odbierane jednoznacznie – jako atak na ich wiarę i obrażanie uczuć religijnych. Chodzi o takie incydenty, jak rozpowszechnianie wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej z dodaną „tęczową” aureolą czy wywołujące jednoznaczne skojarzenia elementy niesione podczas ubiegłorocznego Marszu Równości w Gdańsku. Trudno oczekiwać, że będą one obojętne dla wierzących i nie sprawią im cierpienia. Nikt nie lubi, gdy w jakiś sposób naruszane są ważne dla niego symbole i wizerunki o szczególnej wymowie. Bardzo emocjonalne reakcje niektórych są zrozumiałe. Tak się zachowuje ktoś, kto został bardzo zraniony.

Druga strona
W tego typu sytuacjach bardzo trudno podjąć wysiłek postawienia się po drugiej stronie i próby zrozumienia motywacji, stojących za odbieranymi jako krzywdzące działaniami. Człowiek skupia się najczęściej na swoim bólu i niezbyt często zastanawia się, co naprawdę kieruje jego sprawcą. Rzadko przychodzi mu do głowy, że za tym, co odbiera jako raniące prowokacje, również stoi cierpienie i przekonanie o doświadczanej niesprawiedliwości. Przeciwnicy podczas wojny zazwyczaj nie zastanawiają się, co czuje człowiek po drugiej stronie frontu. Wręcz przeciwnie, starają się zapomnieć, że to też osoba ludzka. To ułatwia niszczenie i zadawanie ran.
Czy przywołanie tutaj odniesień wojennych nie jest przesadą? Rozwój zdarzeń wskazuje, że nie. Uważna obserwacja kolejnych faktów prowadzi do wniosku, że mamy w tej chwili w Polsce bardzo poważną wojnę w sferze symboli i ideologii. Potwierdza to również przesłanie, jakie w mediach społecznościowych zamieścili organizatorzy „pomnikowej” akcji w stolicy. Już w pierwszej linijce ich manifestu padają słowa „szturm” i „atak”. Nie ma wątpliwości, że chodzi o akt o charakterze agresji. Dalsza treść tego tekstu wskazuje jednak bezpośrednio, że w tle eventu znajduje się narastające poczucie odrzucenia, wykluczenia, marginalizacji, ból, lęk. Prowokacja jest narzędziem, orężem użytym w walce z odczuwanym przez nich zagrożeniem. U podstaw tego poczucia braku bezpieczeństwa znajduje się „odmienność”, przede wszystkim ta dotycząca orientacji seksualnej.

Wojenna logika
Czy to usprawiedliwia środki, po które sięgnęli inicjatorzy obwieszania pomników „tęczowymi” flagami? Nie. Ks. Damian Wyżkiewicz CM, który na co dzień pracuje w parafii Świętego Krzyża w Warszawie, a równocześnie zna mnóstwo osób LGBT, także ze wspólnoty „Wiara i Tęcza” i otacza ich duszpasterską opieką, napisał wprost, że to było „absolutnie niegodne” i oburzające. Stwierdził, że mieliśmy do czynienia z „przemocą symboliczną”. I to bardziej w słowach manifestu i użytych w trakcie akcji maskach z symbolem anarchizmu niż w samym fakcie opatulenia figury Chrystusa kolorową flagą. Podkreślając, że zna ból osób LGBT, ks. Wyżkiewicz oświadczył jednoznacznie: „Nie mogę jednak zaakceptować podejmowanych (w ich imieniu?) agresywnych zachowań, które ranią innych”.
Wojenna logika podpowiada, że ten, kto doznaje ran i cierpienia, ma prawo odpowiadać tym samym. To kompletnie fałszywe rozumowanie, które jedynie nakręca spiralę nienawiści i prowadzi do eskalacji konfliktu. W praktyce uniemożliwia jego rozwiązanie i zażegnanie dalszej przemocy. Trzeba mieć świadomość tego mechanizmu – i jest ona potrzebna po obu stronach. Na dziś mamy raczej w naszej Ojczyźnie do czynienia z zastosowaniem w praktyce na tym polu czegoś w rodzaju prawa Hammurabiego – oko za oko, ząb za ząb. Uderzenie za uderzenie, ból za ból, cierpienie za cierpienie. Mało kto z komentujących warszawskie wydarzenia z ostatnich dni tegorocznego lipca zwrócił uwagę, że to rok temu, 1 sierpnia, padły raniące wielu słowa o „tęczowej zarazie”. Czy nie ma tu rzeczywiście żadnego związku?

Wir przemocy
Każda wojna jest czymś złym. Nie tylko ta tocząca się z użyciem karabinów, armat i nowoczesnych środków niszczenia oraz zabijania. Choć mniej spektakularne, wojny w sferze symboli i ideologii są nie mniej destruktywne. Dotykają zwykle bardzo wrażliwych i delikatnych płaszczyzn ludzkiej egzystencji. Krzywdzą szerzej i więcej niż to się może wydawać, a zwłaszcza niż to jest planowane. Niejednokrotnie bardzo trudno w nich odróżnić obronę od agresji. Ofiarami okazują się raz po raz zupełnie niezaangażowani w nią ludzie. Wbrew sobie są wciągani w wir przemocy i narastającej nienawiści. Są traktowani przedmiotowo. Tak się dzieje, ponieważ zwalczając ideologię i atakując czyjeś ważne symbole, łatwo zupełnie stracić z oczu człowieka. Konkretnego. Z jego wrażliwością, doświadczeniem, cierpieniem.
Może się wydawać, że prowokacja jest czymś naturalnym w arsenale tych, którzy występują z pozycji mniejszości i starają się zwrócić uwagę na swoje problemy, na swój ból i cierpienie. Jednak takie akcje, jak owijanie pomników „tęczowymi” barwami, są drogą donikąd. Nawet jeżeli tylko przypadkowo dotykają figur ważnych dla ludzi wierzących. Okazują się aktem agresji, który uderza i krzywdzi na ślepo, także tych, którzy nie ustawiają się w pozycji wrogów. Co gorsza, utrudniają one, a czasami zamykają na długo, możliwość wspólnego pochylenia się nad istotnymi kwestiami i jakiejkolwiek rozmowy. A przecież to o nią tak naprawdę chodzi.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki