Logo Przewdonik Katolicki

Człowiek nadziei 

Szymon Żyśko
fot. John J. Tierney/ www.kofc.org

Z robotników i ubogich rodzin stworzył wspólnotę, która nie była skupiona na nim samym, ani też na sobie. Założyciel Rycerzy Kolumba koncentrował uwagę na potrzebujących, nie na budowaniu pomników.

Poczucie żalu i smutku po śmierci tego zaledwie 38-letniego księdza wciąż było nieukojone, a pamięć o nim żywa, jakby stał tu jeszcze przed chwilą. Mimo to w okolicy plebanii, na której mieszkał, rozpalono ognisko. Spalono w nim wszystkie pamiątki po człowieku, który zmarł w opinii świętości. Tak w tamtych czasach czyniono z osobistymi rzeczami ludzi umierających na gruźlicę, aby choroba nie rozprzestrzeniała się dalej. Jednak ks. Michaelowi McGivney udało się za życia osiągnąć coś jeszcze, co owocowało właśnie w tamtej chwili przy płomieniu trawiącym pamiątki po nim. Z robotników i ubogich rodzin stworzył wspólnotę, która nie była skupiona na nim samym ani też na sobie. Tak w wielkim skrócie można opisać ideały Rycerzy Kolumba, których ponadczasowym charyzmatem jest dostrzeganie słabszych i potrzebujących, a nie budowanie pomników. Ks. McGivney nie miał bowiem aspiracji, aby być przywódcą, nie próbował też być liderem, całe życie chciał być jedynie drogowskazem. Po człowieku, który myśleniem o roli świeckich w Kościele wyprzedził nie tylko epokę, ale i Sobór Watykański II, pozostało zaledwie kilka treściwych listów i żywa pamięć.

Miłość, która walczy
Urodził się w 1852 r. jako jedno z trzynaściorga dzieci irlandzkich imigrantów w USA (Patricka i Mary Lynch). Sześcioro jego rodzeństwa zmarło krótko po porodzie, a rodzice żyli bardzo ubogo w Ameryce, która dopiero podnosiła się z popiołów wojny secesyjnej. W tamtych czasach szczególnie brakowało robotników i księży – młody Michael McGivney dotknął w swoim krótkim życiu obu tych rzeczywistości. Już w wieku 13 lat został wysłany do normalnej pracy. Pomagał w fabryce produkującej m.in. łyżki. Mimo że zarabiał drobne centy, był to znaczący zastrzyk dla domowego budżetu. 
Państwo McGivney byli pobożnymi Irlandczykami, którzy próbowali się odnaleźć na nowym kontynencie. Zaszczepili w dzieciach nie tylko wiarę i dbałość o życie duchowe, ale również rycerski etos i kodeks honorowy, na którym zbudowana była tożsamość wielu dumnych Irlandczyków. Coś, co ich syn wkrótce miał wykorzystać dla całego Kościoła. Nie dziwiło więc, że w wieku 16 lat Michael jasno zdefiniował w sobie powołanie kapłańskie. Pomógł mu wtedy zaprzyjaźniony z rodziną proboszcz, który osobiście zawiózł go do Quebecu w Kanadzie, gdzie młody McGivney pomimo braków w edukacji rozpoczął naukę w liceum św. Jacka. 
Kolejnym etapem nauki były seminaria w Quebecu i Montrealu, które Michael musiał opuścić w 1873 r. wezwany przez rodzinę z powodu śmierci ojca. Przejęty trudną sytuacją rodziny po śmierci głównego żywiciela, Michael zdecydował się zostać, aby im pomóc na miejscu. W pewnym momencie przyszła do niego jednak prośba od samego biskupa Baltimore, który nalegał, aby przyjął święcenia. Kard. James Gibbons był świadomy charyzmatyczności i nieprzeciętności kandydata do kapłaństwa. Irlandzkie korzenie kleryka dawały też nadzieję, że będzie on świetnym duszpasterzem wśród swoich rodaków. Nie mylił się. Michael wznowił naukę w seminarium i w 1877 r. został wyświęcony na księdza. Do pierwszej parafii trafił już trzy dni później i w Boże Narodzenie rozpoczął posługę jako wikariusz w New Haven.

Przekroczyć siebie
Ks. McGivney niemal od razu został skierowany do pracy z irlandzkimi robotnikami, do czego początkowo podchodził niechętnie. Jako pełnokrwisty Irlandczyk doskonale zdawał sobie sprawę z temperamentu i problemów, jakie go czekają. Początkowe próby stworzenia duszpasterstwa rodziły więc ogromne napięcia. Z czasem to właśnie wśród nich odkrył jednak i rozwinął w pełni swoje powołanie, stając się głosem robotników i biedoty. Młody kapłan na własne życzenie został m.in. nieformalnym kapelanem w lokalnym więzieniu. Odwiedzając w areszcie swoich parafian popadających w konflikty z prawem, zrozumiał, jak bardzo opuszczeni są ludzie oczekujący na swoje wyroki. Jedną z takich wyjątkowych więziennych relacji było kierownictwo duchowe Jamesa „Chip” Smitha, który został skazany na śmierć za zabicie komendanta policji. McGivney towarzyszył mu przez ostatnie tygodnie życia. Przed egzekucją odprawił w jego celi Mszę św. i przemówił wyraźnie wzruszony do zebranych: „Proszę w jego imieniu o wybaczenie wszystkich błędów, jakie popełnił, wszystkich przewinień, jakich się dopuścił. Na jego życzenie zwracam się do Was, prosząc Was wszystkich o modlitwę, ażeby gdy nadejdzie najbliższy piątek, mógł umrzeć świętą śmiercią”. Poprzez lokalną gazetę prosił też o modlitwę za wszystkich, którzy w wykonaniu wyroku śmierci będą brać udział. „Gdybym tylko mógł w zgodzie ze swoją służbą być daleko stąd w najbliższy piątek, uniknąłbym zapewne najtrudniejszej próby mojego życia, ale obowiązek ten został postawiony na mojej drodze zarządzeniem Bożej Opatrzności i musi on zostać spełniony” – napisał w notatkach. 

Zryw serca
Młody wikariusz poczuł, że potrzebuje zupełnie nowych narzędzi, aby dotrzeć do swoich parafian i uchronić ich przed podobnym losem. Ks. Michael dostrzegał bowiem, z jakimi problemami się mierzą i w jak dramatycznie trudnym położeniu są rodziny robotników – ubodzy, pozostawieni sami sobie, odizolowani od reszty społeczeństwa, rozwiązujący konflikty przemocowo. Jako jeden z pierwszych nazwał też problem alkoholowy chorobą. W tamtych czasach było to nie do pomyślenia, bo prawo do picia było dla wielu niczym prawo do oddychania.
Z tego zrywu serca narodzili się wkrótce Rycerze Kolumba, wspólnota i organizacja, która miała nieść wzajemną pomoc i uwrażliwiać na wykluczenie robotniczych rodzin. Po pierwszych nieudanych próbach zawiązania jej udało się wreszcie sformalizować Rycerzy Kolumba w nowej parafii ks. McGivneya, do której trafił już jako proboszcz. Gdy ks. Michael opuszczał New Haven, lokalna gazeta napisała: „Nigdy nie było bardziej energicznego i pracowitego młodego księdza w New Haven”. Z czasem ideały Rycerzy Kolumba zaczęły trafiać coraz dalej, a po trzech latach od powstania struktur istniało już 18 rad lokalnych. 

Zapomnieć o sobie
Ks. Michael McGivney wyprzedził swoją epokę o co najmniej sto lat. Jako pierwszy dostrzegł ludzi pracy i ich problemy, stając się głosem robotników. Zabiegał o godne warunki pracy i sprawiedliwą zapłatę za nią, sprzeciwiał się dyskryminacji ze względu na narodowość, rasę, wyznanie. Dostrzegł, jak poważnym problemem jest alkoholizm. W czasach gdy Uniwersytet Yale zabronił kobietom występować na scenie, on zaprosił je do udziału w sztuce ku czci św. Patryka. Głośno mówił o pojednaniu w społeczeństwie, w rodzinach, w narodzie, cierpliwie i mozolnie cerując powstające podziały. Na jego Msze przychodzili nawet protestanci. A wszystko, co robił, odnosił do Boga, nie do siebie. O sobie zapominał całkowicie, co potwierdza jego śmierć. Zaraził się gruźlicą od ubogich, a dodatkowe przemęczenie tylko przyspieszyło postęp choroby. Zmarł w 1890 r., w wieku 38 lat, w wyniku powikłań związanych z pogruźliczym zapaleniem płuc.
Pamięć o ks. McGivneyu jest wciąż żywa, ale nie ma nic wspólnego z mitologią. Jego postać inspiruje nie tylko Rycerzy Kolumba – dziś jedną z największych organizacji charytatywnych w Kościele – ale również społeczników na całym świecie. Najlepszym dowodem niech będzie fakt, że o księdzu, po którym zostało zaledwie kilka listów, pamięta wciąż Kościół, który upomniał się o jego świętość. 

Takich życiorysów trzeba dzisiaj Kościołowi. Trzeba, byśmy sami potrafili w ten sposób pisać własne. W dobie wielu charyzmatycznych liderów, którzy prowadzą swoich wyznawców na barykady wojen światopoglądowych, którzy zawodzą i skupiają uwagę na sobie, których niezasłużenie postawione pomniki upadają, historia ks. Michaela McGivneya jest jak odtrutka i drogowskaz, którym całe życie chciał być. Pokazując, że jest nadzieja w niespokojnych czasach. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki