Logo Przewdonik Katolicki

Zawsze gotowy wysłuchać

Adrian Walczuk
il. A. Robakowska/PK

Przemieniając swoich parafian w zintegrowaną i działającą razem wspólnotę, bł. ks. Michael McGivney nie zapominał, że każdy ma swoją własną historię. Poświęcał więc dla nich czas nie tylko jako społecznik i organizator, lecz także indywidualny opiekun i kierownik duchowy.

Gdy 23 grudnia 1880 r. kompletnie pijany James „Chip” Smith pociągnął za spust, strzał odebrał życie dwóm osobom. Policjant Hayes zmarł kilka godzin później, zaś jego nieumyślny zabójca wydał na siebie wyrok szubienicy. Po tym jak Izba Reprezentantów w Hartford odrzuciła kolejną apelację w jego sprawie, wydawało się, że 21-letniemu Smithowi zostało już tylko odliczanie ponurych dni. A jednak, ostatnie słowo w tej historii należało do Tego, który „podnosi nędzarza z prochu, a dźwiga z gnoju ubogiego”. Bóg podniósł swojego marnotrawnego syna rękami kapłana, który na widok ludzkiego cierpienia wzruszał się – dosłownie – aż do łez.
Błogosławiony ks. Michael McGivney towarzyszył młodemu przestępcy przez kilkanaście ostatnich miesięcy jego życia, regularnie odwiedzając go w więzieniu. Za zamkniętymi drzwiami celi krok po kroku dokonywał się cud nawrócenia – oto z alkoholika, chuligana i mordercy o naturze tępego osiłka „Chip” Smith stawał się człowiekiem wielkiej pogody ducha, serdecznym kolegą i ulubieńcem społeczności więziennej. Jak pisała lokalna prasa: „posługa ks. McGivneya oraz Sióstr Miłosierdzia przyniosła mu całkowite ukojenie”. Gdy dzień przed egzekucją żegnał się z pogrążoną w rozpaczy matką, pocieszał ją, mówiąc: „Mamo, nie płacz po mnie! Wkrótce będę w znacznie lepszym miejscu. (...) Poprosiłem Boga, by wybaczył mi moje grzechy, i wierzę, że umrę szczęśliwą śmiercią”. Gdy następnego dnia wstępował na szubienicę, ks. McGivney modlił się u jego boku.
W czym tkwiła niezwykła moc duszpasterza, który potrafił przemienić pospolitego zbira w Dobrego Łotra?

Zapach owiec
Od niemal 800 lat Kościół czerpie mądrość z nauki swojego wielkiego mistrza, św. Tomasza z Akwinu, głoszącej, że „łaska buduje na naturze”. Ta prawda znalazła swoje wcielenie także w życiu i pracy zwykłego parafialnego księdza ze stanu Connecticut, którego duszpasterstwo odpowiadało nie tylko na duchowe, lecz przede wszystkim te zwykłe, naturalne potrzeby powierzonej mu wspólnoty. Michael McGivney dobrze znał „zapach swoich owiec” nie tylko dzięki uważnej obserwacji, lecz także – a może przede wszystkim – z własnego doświadczenia.
Urodził się 12 sierpnia 1852 r. w amerykańskim Waterbury jako pierwsze dziecko Patricka i Mary McGivneyów, irlandzkich imigrantów. W domu rodzinnym stanął oko w oko z dramatem śmierci – aż sześcioro z trzynaściorga urodzonych przez jego matkę dzieci zmarło niedługo po urodzeniu. Już w wieku 12 lat odczuwał silne pragnienie wejścia na drogę kapłańską, jednak jeszcze wtedy ojcowska niezgoda kazała mu wstrzymać się ze spełnieniem swoich marzeń. Ze względu na trudną sytuację finansową rodziny rok później podjął ciężką pracę w fabryce wyrobów mosiężnych. Nie zrażając się wrogością, jaką wobec katolików żywiło ówczesne amerykańskie społeczeństwo, pozostał wierny swojemu powołaniu, by po latach, ostatecznie w 1877 r., przyjąć święcenia z rąk arcybiskupa Jamesa Gibbonsa.

Z twórczą odwagą
Młody wikary przy kościele pw. Najświętszej Maryi Panny w New Haven szybko rozpoznał najbardziej dotkliwe problemy swoich parafian. Rozumiał ich, gdyż znał los imigrantów borykających się z ciężką pracą, ubóstwem i społecznym odrzuceniem ze względu na wiarę katolicką, postrzeganą przez Amerykanów jako zdrada ojczyzny na rzecz papieża i Rzymu. Potrafił wczuć się w sytuację młodzieży, która dorastając w trudnych warunkach, często popadała w problemy z alkoholem, co zbierało smutne żniwo w postaci historii takich jak opisany wyżej przypadek Jamesa „Chipa” Smitha.
Widząc rzeczywistość swojego ludu w jej prawdziwych, ciemnych barwach, ks. McGivney nie załamywał jednak rąk. Przeciwnie, wychodził jej naprzeciw w postawie, którą językiem papieża Franciszka można by nazwać „twórczą odwagą”. Jak pisze Ojciec Święty w liście Patris corde, ta cnota „ujawnia się szczególnie wtedy, gdy napotykamy na trudności. W obliczu trudności można bowiem zatrzymać się i zejść z pola walki, lub jakoś coś wymyślić” – i właśnie tak postępował błogosławiony kapłan z New Haven.
Zamiast biadać nad zepsuciem młodych i grozić im księżowskim palcem, McGivney zadbał o to, aby stworzyć w parafii przestrzeń spotkania, w której będą oni mogli swobodnie zaspokajać młodzieńcze pragnienia swoich serc. Organizując dla nich zawody sportowe czy angażując ich w przedstawienia teatralne, dawał młodzieży z jednej strony możliwość dobrej wspólnej zabawy bez alkoholu, z drugiej zaś zdrowe środowisko, w którym młodzi uczyli się współpracy i wzajemnej troski. Ten wymiar społeczny jego duszpasterstwa rozciągał się zresztą na całą społeczność parafialną, która znajdowała wytchnienie od codziennego trudu w czasie licznych pikników, jarmarków i wycieczek inspirowanych przez aktywnego wikarego.

Serce przyjmujące
Przemieniając swoich parafian w żywą, zintegrowaną i działającą razem wspólnotę, ks. McGivney równocześnie nie zapominał, że każdy z nich jest odrębną, niezależną osobą, która ma swoją konkretną historię, lęki, zmagania i tęsknoty. Poświęcał więc dla nich czas nie tylko jako społecznik i organizator, lecz także indywidualny opiekun i kierownik duchowy, przyjmując wszystkich z ojcowskim, czułym sercem.
„Nie stworzył dzieła filozoficznego czy teologicznego, nie przyczynił się do reformy liturgii czy innego obszaru w Kościele, ale pragnął tylko jednego – być kapłanem dbającym o życie duchowe swoich parafian. Odprawiane przez niego Msze przyciągały nawet osoby innych wyznań. Zawsze gotowy wysłuchać, poradzić i pocieszyć. Wyjątkowa duchowość ks. McGivneya jako duszpasterza czynu nie polegała jedynie na pobożności – bardziej zależało mu na współpracy ze świeckimi, zwłaszcza w zmaganiu się z problemami dnia codziennego. Dzięki tym charyzmatom był przez nich kochany” – mówi o geniuszu duszpasterskim ks. McGivneya Andrzej Anasiak, przedstawiciel Gildii ks. Michaela McGivneya w Polsce.

Kościół żeńsko-katolicki
Obserwując swoich wiernych gromadzących się na nabożeństwach w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny, ks. McGivney zwrócił uwagę na bardzo niską frekwencję wśród dorosłych mężczyzn. Jak się później okazało, zrodzone wtedy w jego sercu pragnienie przyciągnięcia do Boga właśnie tej grupy doprowadziło go do największej przygody, a zarazem najwspanialszego dzieła jego krótkiego, bo zaledwie 38-letniego życia.
Pełnienie roli katolickiego ojca i męża w XIX-wiecznym amerykańskim Connecticut nie było łatwym zadaniem. Ciężkie warunki zawodowe sprawiały, że mężczyźni często umierali przedwcześnie, pozostawiając wielodzietne rodziny bez żywiciela. Zdarzało się, że jeśli wdowa nie była w stanie zapewnić swoim dzieciom utrzymania, sąd decydował o odebraniu ich, rozdzierając rodzinę bólem dramatycznych rozstań. Katolicy borykali się również z brakiem poczucia sensu i własnej tożsamości. Na pytania typu: „Kim jestem?”, „W co mogę się zaangażować?”, „Czy ktoś mnie potrzebuje?”, w Kościele niestety nie znajdowali odpowiedzi.

Rycerze Kolumba
2 października 1881 r. ks. McGivney zgromadził w piwnicy kościoła małą grupę mężczyzn. Zaprosił ich do współtworzenia stowarzyszenia, które z jednej strony miało być miejscem umacniania się i wzrostu w wierze, z drugiej zaś zapewnić rodzinom swoich członków bezpieczeństwo materialne i finansowe oraz wzajemne wsparcie na wypadek choroby. Za naczelne zasady wspólnoty przyjęli jedność i miłosierdzie.
Świecki Zakon Rycerzy Kolumba, który ostatecznie został zalegalizowany w marcu 1882 r., okazał się duszpasterskim strzałem w dziesiątkę. Ksiądz McGivney wyprzedził o niemal sto lat postanowienia Soboru Watykańskiego II, powierzając świeckim odpowiedzialność za Kościół w sposób, który idealnie wpasowywał się w realia ówczesnej kultury. Rycerze byli bowiem katolicką odpowiedzią na liczne w tamtych czasach tajne zakony i stowarzyszenia, w których mężczyźni szukali swojego spełnienia, okazji do wykazania się oraz społecznej akceptacji. Można powiedzieć, że błogosławionemu Michaelowi McGivneyowi udało się „ochrzcić” świecką, popularną wówczas formę spędzania wolnego czasu. Łaska wiary znalazła fundament w potrzebach męskiej natury.

Żelazo żelazem się ostrzy
Szeregi organizacji z każdym rokiem systematycznie się powiększały, aby ostatecznie w 2021 r. osiągnąć liczbę ponad 2 milionów członków, działających przy swoich parafiach na całym świecie, w tym również w Polsce. Dziś, podobnie jak przez ostatnie 139 lat, Rycerze Kolumba wciąż pociągają kolejnych mężczyzn do pogłębienia swojej wiary, skutecznie odwołując się do tego, co leży głęboko w ich naturze – potrzeby działania, inicjatywy oraz doświadczania męskiego braterstwa i wspólnych wartości.
„Żelazo żelazem się ostrzy, a człowiek urabia charakter bliźniego” – te słowa z Księgi Przysłów znajdują swoje wypełnienie w gronie Rycerzy, gdzie katolicy spotykają innych mężczyzn, którzy myślą i przeżywają swoją codzienność podobnie jak oni. Mogą podzielić się troskami i radościami z kimś, kto żyje według tych samych zasad i zmaga się z takimi samymi problemami. Nawiązują relacje z innymi mężami, ojcami i dziadkami, którzy tak samo walczą o dobre małżeństwa, utrzymanie swojej rodziny oraz skuteczne przekazanie wiary dzieciom i wnukom.

Wiara przez uczynki
Braterskie wspólnoty Rycerzy to również miejsca, w których mężczyźni mogą sprawdzać swoje siły w konkretnych, praktycznych działaniach, czasem wymagających odwagi cywilnej i poświęcenia. Wizja mężczyzny jako żołnierza, który zwycięża w bitwie, lub superbohatera ratującego świat może brzmieć jak wyświechtany frazes z taniego podręcznika psychologii, jednak niemal 150 lat historii Rycerzy Kolumba pokazuje, że ten obraz jest bardzo bliski wielu męskim sercom.
„Współczesny rycerz ma być wierny zasadom nawet za cenę niepopularności. Jego prawdziwą misją jest stanięcie w wyłomie, czyli wyjście naprzeciw słabszym i potrzebującym oraz obrona atakowanych wartości. My jako Rycerze nie skupiamy się na mówieniu, lecz przede wszystkim na działaniu, stąd nasze hasło – wiara przez uczynki. Oto prawdziwe wyzwanie dla współczesnych Rycerzy, a zwłaszcza dla Rycerzy Kolumba” – w taki sposób ideał katolickiej męskości czynu ujmuje Krzysztof Zuba, delegat stanowy Rycerzy Kolumba w Polsce.

Gdy ks. McGivney odchodził z parafii w New Haven, aby objąć probostwo w Thomaston, lokalny dziennikarz odnotował: „Wydawało się, że nigdy żadne zgromadzenie nie było tak poruszone pożegnalną przemową duchownego, jak tłum wypełniający wczoraj kościół pw. Najświętszej Maryi Panny. Niektórzy z obecnych głośno szlochali, inni donośnie łkali”.
Jako Kościół możemy płakać nad niewiarą i grzechem ludzi. Bł. Michael McGivney pokazuje nam jednak drogę służby, dzięki której to ludzie zaczynają płakać z tęsknoty za Kościołem, który przynosi im pełnię życia. Tą drogą do dziś idą za swoim założycielem Rycerze Kolumba, ale może wejść na nią każdy, komu zależy na uczynieniu świata choćby trochę bardziej zgodnym z Ewangelią.


Adrian Walczuk
Absolwent filozofii UJ oraz Dominikańskiego Studium Filozoficzno-Teologicznego w Krakowie. Należy do Rycerzy Kolumba, świeckiego zakonu założonego przez ks. Michaela McGivneya, którego beatyfikacja odbyła się dokładnie rok temu

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki