Prześledziłam Pani edukację i karierę: kompozycja na Wydziale Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Akademii Muzycznej w Krakowie, dziennikarstwo i komunikacja społeczna na UJ, kompozycja w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Pani utwory były wykonywane w Polsce i za granicą. Tworzyła Pani muzykę do spektakli, animacji i filmów. Zawiesiła Pani wszystko i poświęciła się tworzeniu muzyki dla dzieci. Dlaczego?
– Krótka wersja mojej odpowiedzi jest taka, że po prostu nie było dobrej muzyki dla dzieci. Sama zostałam mamą i zobaczyłam, że nie mam co puścić swojemu dziecku, a to, co występuje pod hasłem „muzyka dziecięca”, jest nieakceptowalne. Nie mam jakiegoś górnolotnego podejścia, ale zauważyłam, że mnie samą, czyli dorosłego człowieka, który kontroluje już swoje odruchy i rozumie emocje, ta muzyka wyprowadzała z równowagi i sprawiała, że byłam w stanie podenerwowania. A co dopiero tego małego, wrażliwego człowieka, który jest na etapie wielkiej sensytywności na bodźce dźwiękowe, ale też na etapie kształtowania gustu. Jakieś bodźce dźwiękowe będą go otaczać, czy tego chcemy, czy nie, ale będą one prawdopodobnie bardzo niezróżnicowane, ubogie. Prawdopodobnie gdybyśmy zupełnie nie przejmowali się dietą dziecięcą, tylko podawali dziecku to, co znajdziemy w kuchni, nie umarłoby z głodu, ale nie moglibyśmy wtedy mówić o zdrowym i prawidłowym rozwoju, mając pewność, że dajemy mu odpowiednią ilość minerałów i witamin. Tak samo jest z muzyką, możemy ten temat pominąć i coś tam dziecko będzie przyswajało: muzykę z radia, w placówce, w której będzie się kształcić, ale jeżeli nad tym się nie pochylimy, to odkryjemy, że tego rodzaju ,,dieta muzyczna” jest bardzo niezbilansowana.
Mogła Pani kształtować gusta swoich synów w domowym zaciszu – dlaczego zwiększyła Pani zasięgi?
– Trudno mi określić to, co robię jako sprecyzowane, stargetowane działania, które zupełnie świadomie podejmowałam przez lata. Były to raczej dwa równoległe przedsięwzięcia: z jednej strony myślałam o swoich dzieciach, widziałam tę potrzebę pod moim dachem, ale wiedziałam również, że ta potrzeba jest w wielu innych domach. Równolegle do sfery słuchania muzyki rozgrywał się mój zachwyt nad aktywnym jej tworzeniem. Przekułam to w program zajęć, podczas których muzykowałam z rodzicami po to, aby oni mogli popatrzeć, jak to robić. Prowadziłam takie zajęcia najpierw raz, potem dwa razy w tygodniu, zaczęły pojawiać się kolejne grupy. To wszystko tak bardzo napęczniało, że w pewnym momencie już nie tylko widziałam zacisze swojego domu, ale szeroką perspektywę innych ludzi, którzy także tego potrzebują. Pomyślałam: dlaczego by tego nie ubrać w jakiś szerszy program?
I tak powstało Pomelody? Co właściwie kryje się pod tą nazwą?
– Cały zestaw narzędzi, które powstają pod wpływem misji, jaką jest krzewienie swobodnego muzykowania i wychowania przez sztukę. Narzędzia to nie tylko muzyka, ale też na przykład nasz ostatni produkt, którym są specjalne karty, na których spajamy dwie sfery: malarską i dźwiękową. Pojawiły się też bajki – i nie chodziło nam wyłącznie o to, aby dziecko jej tylko posłuchało, ale żeby przy okazji poznało instrumenty. Wszędzie tam, gdzie pojawia się wartościowa muzyka i swoboda twórcza, pojawia się zachęta do współtworzenia.
Podoba mi się Pani koncepcja wprowadzania dziecka w świat wartościowej muzyki. Cały czas jednak wydaje mi się to dość elitarne, zwłaszcza dziś, w dobie kiepskich jakościowo kompozycji. Co zrobić, aby świat dobrej muzyki nie był czymś do granic niszowym?
– To pytanie, na które sama staram się znaleźć odpowiedź. To co elitarne dziś, kiedyś było zupełnie naturalne: muzyka Mozarta w dobie, w której tworzył, była raczej rozrywkową. Dopiero teraz przybrała formę niszowości, wyjścia do filharmonii w garniturze. Bardzo przykro mi, kiedy widzę, jak rozchodzi się sztuka (a mówiąc sztuka, mam na myśli wartościową zawartość wizualną i audialną) z normalnym życiem. Wytworzyła się zła definicja i przez to sztuka nam się zaszufladkowała. Uważamy, że sztuka to stare obrazy, nudne muzea, niezrozumiałe performance i muzyka, do której nie da się bawić. A przecież sztuka to jest także to, jakimi przedmiotami się otaczamy, jakie książki czytamy, jak one są zilustrowane, jaką stylizację wkładamy, jaki jest interfejs aplikacji, którą się posługujemy, a przede wszystkim, jak patrzymy na świat – to wszystko dla mnie jest sztuką. W powszechnym ujęciu niestety tak nie jest i myślę, że tu jest problem, tutaj się rozmijamy.
To jak przeciętny Kowalski, bez artystycznego wykształcenia, ma zarazić sztuką swoje dziecko?
– Jeżeli zapewnimy dostęp do bogatego środowiska estetycznego, to wcale nie będziemy stawiać sobie pytania, jak je zarazić. Pytanie, które powinniśmy sobie zadawać, brzmi: jak dziecka nie zniechęcić do sztuki, bo to raczej tę umiejętność opanowaliśmy do perfekcji. Zamknęliśmy ją w ramach niedostępności. Jedyną metodą, żeby to przełamać, jest otaczanie się nią od pierwszych dni życia. Nie mam tu na myśli kupowania poduszki na przykład z obrazem Pocałunek Gustava Klimta – i od teraz wszystko w domu będziemy mieli w tym wzorze. Tak samo nie mam na myśli teorii sztuki, łudzenia się, że muszę znać wszystkie obrazy albo znać symfonie, żeby je dziecku zaprezentować. Chodzi o wyłożenie jej zupełnie bez oczekiwań, uczynienie ze sztuki akompaniamentu do swojego życia. Dlatego słuchajmy dobrej muzyki, bo jeśli i tak jakiejś słuchamy, to dlaczego nie dobrej? Tak samo z książkami, jeśli już czytamy dziecku książki, to dlaczego nie piękne, nieoczywiste, pobudzające wyobraźnię? Obserwuję, że dzieci naprawdę naturalnie lgną do pięknych i wartościowych rzeczy.
A kreatywność jest naturalna w dzieciach czy trzeba jej nauczyć?
– Naturalna, ale wymagająca pielęgnacji. Ja w swoim macierzyństwie staram się skupić na aranżowaniu środowiska i atmosfery, w której dziecko sięgnie po coś, nie narzucam mu określonego programu, na przykład 15 minut dziennie będziemy muzykować. Przygotowane środowisko, w którym rozkwita kreatywność, jest koszykiem instrumentów, który po prostu jest i którego rodzic używa. Nie musi tego robić idealnie, wirtuozowsko, nie musi nawet nic o tym wiedzieć, chodzi o to, aby zainteresować dziecko tematem. To wyzwala w nim emocje i staje się mu bliskie. Taką pielęgnację kreatywności mam na myśli. Moje dzieci zaskakują mnie samą. Miałam jakiś zakres wiedzy na ten temat, sama jestem artystką i ten sposób patrzenia na świat i różnorodne narzędzia nie są mi obce, a i tak zaskakują mnie moje dzieci. One dojrzewają niesamowicie szybko, również artystycznie, są nierzadko bardziej kreatywne niż niejedni dorośli artyści, których znam. Moi synowie są tak niesamowicie swobodni w działaniu, że ja niejednokrotnie muszę zrewidować moje podejście. Im dłużej ten temat badam na moim małym poletku rodzinnym, tym bardziej dochodzę do wniosku, że dzieci potrzebują swobody w tej twórczości, a nie tego, co nam dorosłym się wydaje. Najciekawsze rzeczy, spostrzeżenia i więzi z moimi dziećmi, które się budują przez sztukę, nie wydarzają się wtedy, kiedy ja to zaplanuję, tylko wtedy, gdy od nich wypłynie ten impuls.
Wydaje mi się, że w rozumieniu kreatywności, o którym Pani mówi, blokuje nas dorosłych strach przed „nudzącym się dzieckiem”. Robimy wszystko, aby wypełnić mu czas.
– Nuda to jest właśnie ten czas, w którym mogą zacząć kiełkować pomysły, jakie daliśmy im wcześniej. Tu musi zaistnieć taka opóźniona reakcja. Dziecko, któremu nie pokazano rzeczy, którymi może się zainteresować, nie będzie tak kreatywne, choć i tak będzie bardziej kreatywne niż dorosły, bo jest w tym czasie rozwojowym, kiedy w taki sposób poznaje świat. Nie chodzi o to, by powiedzieć ,,pozwólmy dziecku się nudzić”, nie pokazując mu wcześniej żadnych opcji. Wydaje mi się, że najważniejsze to przygotować środowisko, a potem powiedzieć: ok, ja zrobiłem swoje sto procent. Na tym polega improwizacja, nie ściągamy jakichś pomysłów ,,z kosmosu”, nie mając o niczym żadnego pojęcia. To jakby ktoś nas zaczepił na ulicy i poprosił, żebyśmy coś powiedzieli. A przecież musimy wiedzieć, na jaki temat, w jakim języku. Rodzic pokazuje dziecku pewną aktywność, na przykład w taki sposób pomaluję teraz folię bąbelkową i tak będę odbijać te bąbelki, ale nie może zmusić dziecka, by weszło w jego zabawę. Dziecko obserwuje – i tu się już wykonało zadanie rodzica. Następny etap jest, kiedy rodzic kończy, odpuszcza, i wtedy dziecko przetwarza ten bodziec, który został mu przez rodzica dostarczony. Ta praca kreatywna wykonuje się właśnie w tym momencie – pod wpływem tego bodźca ono tworzy swój świat, swoją ekspresję, swoją zabawę.
Słuchając Pani, odnoszę wrażenie, że są dwie drogi: albo kreatywność w dziecku rozbudzimy, albo ją zabijemy…
– Nie jest to aż tak zero-jedynkowe, ale rzeczywiście można w dziecku kreatywność z powodzeniem zniszczyć. Są na to dwa sposoby. Pierwszy to szufladkowanie, na przykład mówienie: teraz zajmujemy się plastyką, potem będziemy słuchać muzyki, a później zajmiemy się przyrodą. Niebezpieczne jest takie dzielenie świata na kawałki. Nasz system nauczania w ogóle nie sprzyja holistycznemu zachwytowi dziecka nad światem. Jednak jeszcze przed posłaniem go do szkoły niejednokrotnie zabijamy w dziecku całościowe podejście do świata, kiedy ograniczamy się do pokazywania mu tylko niektórych obszarów, wartościując: „dodawanie i mnożenie jest ważne, tańczyć i malować nie musisz, bo to raczej hobby” lub tłumacząc to na przykład naszą niekompetencją. Przykładem może być mama, która fałszuje i przez to nie będzie wraz z dzieckiem cieszyć się muzyką, bo uważa, że muzyka jest dla ludzi, którzy mają talent. Przecież świat nie jest podzielony na kawałki, nawet teraz rozmawiając z panią, widzę, słyszę, czuję, myślę, otaczają mnie biologiczne, chemiczne, fizyczne zjawiska i to wszystko płynnie się przenika. Nagle rodzi się dziecko, a my chcemy zamknąć je w jakichś szufladkach. Drugim sposobem jest pozostawianie dziecka samego, puszczenie samopas i nieprzygotowanie mu odpowiedniego środowiska, w którym może widzieć, czuć i doświadczać. Myślę, że klasycznym przykładem jest to, jak uczymy się muzyki: prawie nikt nie śpiewa w domu, nikt nie tańczy, nie gramy na instrumentach, nie wygłupiamy się do jakichś melodii, tylko ewentualnie podrygujemy nóżką czy rączką na kierownicy, słuchając tępej muzyki z radia w aucie. Nie wciągamy dziecka w ten świat, a wręcz pokazujemy mu, że jest on martwy i go tak naprawdę nie ma. Potencjał, który ono w sobie ma, nie ma szans rozkwitnąć.
Nie tęskni Pani za tworzeniem muzyki dla dorosłych?
– Bardzo tęsknię i mam plany, żeby do niej kiedyś wrócić, potrzebuję tego. Na razie piszę do szuflady, potajemnie. Uwielbiam płodozmian, robić jedną rzecz, a potem inną albo tę samą z zupełnie innym podejściem. Czuję więc, że jeszcze wiele może się zdarzyć.
Z tej chęci płodozmianu powstał na YouTube kanał Mama lama?
– Trochę tak, choć przyznam szczerze, że Mama lama była też dosyć wyrachowana. Moje serce jest w Pomelody, ale nie tylko w samych produktach, które tworzymy, lecz przede wszystkim w misji krzewienia wychowania przez sztukę. To jest coś, do czego czuję się w stu procentach powołana, a co bardzo zazębia się z macierzyństwem. Ale żeby Pomelody istniało i tworzyło, musi docierać do odbiorców. W tym samym czasie, jako że mam dość refleksyjną osobowość, wiele rzeczy przemyśliwuję, doszłam do wniosku, że mogłabym coś ludziom powiedzieć, a przy okazji Pomelody skorzysta, bo dotrze do większej grupy odbiorców. Mama lama to przestrzeń rozmowy i myślenia o macierzyństwie. Wypowiedź prowadzona przez kogoś przybiera zazwyczaj jeden kierunek: ,,ja wam teraz powiem, jak jest”. Dzięki temu, że jesteśmy razem z Olą Woźniak, już z założenia nie ma jednego kierunku, tam są dwa spojrzenia. Chcemy mówić o tym, że macierzyństwo ma swoje przepiękne momenty, ale też bardzo trudne i że w macierzyństwie mieści się o wiele więcej niż ten mainstremowy kierunek, który zawsze jest jakiś jeden. My pokazujemy, że macierzyństwo jest całym spektrum.
A nie ma Pani czasem ochoty zostać w domu, zamknąć się przed światem i odciąć się od tego ,,miliona” aktywności, które Pani na co dzień podejmuje?
– Średnio parę razy w tygodniu mam taką ochotę. Aczkolwiek mam to ogromne błogosławieństwo, że czuję się na swoim miejscu, wykorzystując swoje talenty. Czuję się używana w dobrym obszarze, będąc właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a to sprawia, że każdy następny dzień ma sens, nawet pomimo chwilowego zmęczenia, zniechęcenie ludźmi a czasem też sobą.