Logo Przewdonik Katolicki

Manifest infantylizmu

Piotr Zaremba
fot. Magdalena Książek

Polubiłem Faworytę, film Jorgosa Lantimosa. Na mojej liście filmowych hitów 2019 r. zajmuje pierwsze miejsce. To świetny film historyczny malujący celnie atmosferę dworu, ale też i polityki, w Anglii początku XVIII w. Ale przede wszystkim to film o cierpieniu, o niemożności nawiązania przez królową (Annę Stuart) normalnych stosunków z ludźmi. O walce o władzę, o wpływy, przynoszącej gorycz zamiast spełnienia.

Mamy aktorskie kreacje z Olivią Colman jako Anną na czele. Toteż nie wystarczył mi jeden raz. Zasiadłem przed telewizorem, żeby obejrzeć po raz kolejny. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w scenie królewskiego balu pośród tańczących dam odkryłem parę… Murzynek. Nie zauważyłem ciemnoskórych statystek za pierwszym razem, nic nie wnosiły do akcji. Z jakichś powodów reżyser uznał za stosowne je tam umieścić.

Umieścić wbrew oczywistym historycznym realiom. Jeśli ktoś o ciemnej skórze miał szansę trafić w tamtej epoce na dwór królewski, to w roli służącego czy służącej. To czas, kiedy Anglicy stykali się z Murzynami jako niewolnikami. Po co więc reżyser nagiął fakty?
Ciemnoskóre postaci pojawiają się w filmach o dawnych epokach coraz częściej. Początkowo szukano do tego jakichś naciąganych, fabularnych uzasadnień. W 1991 r. w filmie Robin Hood. Książę złodziei zagrał Morgan Freeman jako postać przybyła do Anglii z Bliskiego Wschodu w następstwie krucjat. Potem przestano się przejmować. W jednym z kolejnych filmów o królowej Elżbiecie I (wiek XVI) ciemną skórę ma już znacząca historyczna postać arystokratycznego pochodzenia. W kinie zaczęły obowiązywać swoiste kwoty rasowe. W ramach dowartościowania ciemnoskórych mieszkańców dzisiejszego Zachodu wprowadza się ich wbrew prawdzie do historii na miejsca, których nie mogli zajmować.

Jest to więc zabieg ideologiczny. Najwyraźniej na tyle przemożny, że nawet twórcy nie zainteresowani poprawianiem historii, składają swoisty trybut, choćby mimochodem. Jak Lantimos. Ponoć już Netfliksowemu serialowi o Czarnobylu (miejsce akcji: Związek Sowiecki lat 80.) zarzucono, że nie zatrudnił czarnych aktorów.

Nie spytam, czy kinematografia powiedzmy nigeryjska odpłaci nam się tym samym, jeśli spróbuje opowiadać historię XVI-wiecznych murzyńskich królestw. Albo czy w ramach rasowej symetrii w filmach amerykańskich poświęconych niewolnictwu niektórych osadzanych na plantacjach czarnych nie powinni grać biali. Jak rozumiem, chodzi o poczucie winy, naprawianie krzywd. Jest jednak na odwrót. Ideologia okazuje się złym doradcą.

Jeśli w XVII-wiecznej Anglii szlachciankami mogły być Murzynki, cała opowieść o nieszczęściach ich rasy traci nagle sens. Poprzednie epoki przestają być epokami krzywdy. W dużej mierze zresztą były, z tym się nie spieram. Ale to nie ja chcę to dziś maskować, a poprawiacze historii.
To nie tylko manifest infantylizmu. Ten infantylizm jest autodestrukcyjny, samobójczy dla średnio myślącego człowieka. Prowadzący do poznawczego dysonansu. Bo przecież tezy o wielowiekowej krzywdzie wcale się nie odwołuje. Przeciwnie, to w jej następstwie wpycha się na dwór Tudorów czy Stuartów ludzi o ciemnych twarzach.
A już niezależnie od tego paradoksu, to jeden z może mało znaczących, ale jednak przejawów psucia się naszej cywilizacji. Każdy twórca może się oczywiście bawić historią jak chce. Ale jeśli imituje poważne dzieło historyczne, obiecuje nam prawdziwy obraz przeszłości. Może gdzieniegdzie ufryzowany czy podkręcony, ale zasadniczo zgodny z tym, co o przeszłości wiemy. Tymczasem „prawda” przestaje mieć znaczenie. A jeśli tak, przystajemy na kłamstwo. Może niewinne, może w dobrej wierze, ale jednak.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki