Logo Przewdonik Katolicki

Oni to tak naprawdę my

Weronika Frąckiewicz
fot. S. Supino

Rozmowa z Anną Jastrzębską o tym, co medyk robi na ulicy, jak zachować się, gdy spotkamy chorą osobę w kryzysie bezdomności i o różnych opiniach na temat koronawirusa

Na kierunkach medycznych nie ma zajęć z wrażliwości, a stan higieniczny osób w kryzysie bezdomności nierzadko przekracza wszelkie dopuszczalne granice tolerancji. Dlaczego od dziesięciu lat wychodzicie na ulicę i leczycie ludzi, którzy żyją na marginesie społeczeństwa?
– Bo to są ludzie tacy jak my. W dobie epidemii medykom maluje się pamiątkowe murale i pokazuje, że są wyjątkowymi bohaterami. Na Dworcu Centralnym spotykamy osoby, które też kiedyś wykonywały zawód lekarza, ratownika medycznego, pielęgniarki. To są tak naprawdę nasi koledzy, ludzie – dokładnie tacy jak my. Być może te osoby, którym teraz maluje się murale i bije brawo, nie wytrzymają tego ciężaru pandemii, tej bezsilności. Być może kiedyś również wylądują na tym dworcu, bo nie uniosą presji. Równie dobrze my możemy także ciężaru swojej pracy nie udźwignąć. Zależy nam na umożliwieniu osobom, które znajdują się w kryzysie bezdomności i przez to doświadczają pewnego wykluczenia, szerszego dostępu do pomocy medycznej, psychologicznej, socjalnej i prawnej z naciskiem na dwa pierwsze rodzaje. Nasze założenie było takie, żeby jak najbardziej wyprofesjonalizować wolontariat. W naszym zespole wolontariuszami pracującymi pro bono są osoby, które są zawodowymi, profesjonalnymi ,,pomagaczami”. W ekipie mamy: ratowników medycznych, pielęgniarki, psychologa ze specjalizacją z interwencji kryzysowej i psychotraumatologii, lekarzy konsultantów, którzy rzadko są z nami na ulicy z racji obłożenia pracą, ale konsultują pacjentów online. Pracuje z nami prawnik, pracownik socjalny, czasami przychodzą nam pomagać studenci kierunków medycznych. Od ubiegłego roku dysponujemy karetką.
 
Działacie w ramach Fundacji Fortior, która pomaga mężczyznom doświadczającym przemocy. Przecież nie każda osoba, która mieszka na ulicy, padła ofiarą przemocy.
– Założyliśmy, że przemoc niejedno ma imię. Wykluczenie społeczne to też rodzaj przemocy, stąd projekt „Medycy na Ulicy”, adresowany właśnie do osób w kryzysie bezdomności. Większość z nas pracowała na co dzień, pomagając przedstawicielom służb mundurowych i ratowniczych – dlatego dla byłych policjantów, strażaków, medyków i żołnierzy przygotowaliśmy specjalny, dostosowany do ich potrzeb program kompleksowej pomocy w wychodzeniu z bezdomności. Skupiliśmy się na pomocy mężczyznom ze względu na to, że istnieją już placówki pomocowe dla kobiet doświadczających przemocy – wyraźnie brakowało specjalistów zajmujących się sytuacją mężczyzn. Panowie nie do końca mogli liczyć na to, że ktoś pochyli się nad ich doświadczeniami, a dla mężczyzn, którzy doświadczyli zgwałcenia, w ogóle nie było nic w kraju (w całej Europie specjalistów zajmujących się tematem jest bardzo niewielu), więc postanowiliśmy wypełnić niszę. Oczywiście kobiety w ramach naszego działania na dworcu również otrzymują pomoc.
Swoją drogą – nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać osoby w kryzysie bezdomności, która nie doświadczyłaby przemocy albo zanim trafiła na ulicę, albo już przebywając w przestrzeni publicznej.
 
W naszym społeczeństwie pokutuje pogląd, że bezdomność to patologia, na którą człowiek sam sobie zapracował, a czasem także sobie ją wybrał.
– Te osoby doświadczyły czegoś tak trudnego, że ostatecznie to je złamało. Na tym stereotypie często się, jako ludzie, „wykładamy”: wydaje się nam, że skoro ktoś jest brudny, to na pewno jest niezaradny. Jeżeli pije alkohol, to na pewno bił lub zaniedbywał rodzinę, a wszyscy bezdomni siedzą pod sklepem i żądają od prawego obywatela pieniędzy. „Lepiej by się taki wziął do roboty” – słychać nieraz. Tak działają stereotypy: pomagają nam sprawnie porządkować sobie rzeczywistość i ułatwiają nam życie, ale bywają przy tym bardzo mylące. Prawda jest taka, że osoby, które wylądowały na ulicy, miały albo bardzo, bardzo trudny „start” w życie i wychowały się w rodzinach bardzo przemocowych, z których próbowały uciec, albo doświadczyły już w dorosłym życiu zdarzenia, z którym nie były w stanie sobie poradzić. Zdarzało się, że mieli wcześniej taką pracę i pozycję, że my chcielibyśmy tyle zarabiać. Po prostu gdzieś po drodze coś się w ich życiu wydarzyło. Trafiliśmy kiedyś na dworcu na mężczyznę, który miał doktorat i habilitację – a ponieważ jego żona zachorowała psychicznie i stosowała przemoc wobec niego i dzieci, po prostu wyszedł z domu. Dzieci były dorosłe, więc się kolejno wyprowadzały. Pan doszedł do wniosku, że jak ma w wieku pięćdziesięciu kilku lat obrywać czym popadnie od własnej żony i czuć się jak ostatni śmieć, to woli mieszkać na dworcu. Szukał wcześniej pomocy, ale okazało się, że jako mężczyzna nie mógł trafić do placówki dla osób doświadczających przemocy – kolejne instytucje sugerowały mu, żeby skorzystał z ośrodka dla bezdomnych mężczyzn.
 
Jaki jest średni stan zdrowotny osoby w kryzysie bezdomności?
– Trudno powiedzieć, jaki jest średni. My pracujemy tylko z tą grupą, która do nas przychodzi, a jeśli ci ludzie do nas przychodzą, to już mają jakąś potrzebę w zakresie ochrony zdrowia. Trafiają do nas osoby, które funkcjonują na ulicy i wszystko zależy od tego, jak długo na tej ulicy są… a bywają też tacy, którzy są na ulicy już ponad 40 lat. Im krócej ktoś mieszka na ulicy, tym jego stan fizyczny jest lepszy, a psychiczny gorszy, ponieważ już samo trafienie na ulicę może wywołać potężny kryzys. Im dłużej na ulicy, tym ze zdrowiem fizycznym gorzej (kumulują się doświadczone urazy, nieleczone choroby), w zakresie zdrowia psychicznego widać pozorną adaptację – może się wydawać, że osoby z najdłuższym stażem na „streecie” przyzwyczaiły się do takiego funkcjonowania. Często po prostu nie wierzą już w jakąś szansę na zmianę. My nie leczymy – staramy się wypełniać zalecenia lekarzy i udzielać pomocy doraźnej. Najczęstsze przypadki, z którymi mamy do czynienia, to są takie proste rzeczy jak odparzenia na stopach, obrzęki w obszarze kończyn dolnych, bo nasi pacjenci albo dużo chodzą, albo siedzą lub stoją. Pojawiają się też rany, a tu mamy bardzo szerokie spectrum: od bardzo drobnych zranień po rozległe, przewlekłe rany z owrzodzeniami, rany po bójkach, oparzenia i odmrożenia, krwotoki, amputacje urazowe… przez ten czas naprawdę dużo mieliśmy okazję widzieć. Ostatnio przyszedł pan z częściowo oskalpowaną głową – przewrócił się, uderzył o krawężnik, rozciął głowę, a na końcu jeszcze potrącił go samochód. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, na co trafimy: zdarzały się już rozpoczęte akcje porodowe, pobicia, obrażenia po gwałcie.
 
Wezwałam ostatnio pogotowie do osoby w kryzysie bezdomności. Długo musiałam ich prosić, aby zabrali ją do szpitala. To nie jest jednostkowa sytuacja. Dlaczego służby ratownicze niechętnie odnoszą się do osób żyjących na ulicy?
– W internecie można znaleźć listę stanów zagrożenia życia i zdrowia – pogotowie ratunkowe należy wzywać tylko i wyłącznie w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia. W naszym zespole pracują ratownicy medyczni pracujący czynnie w stołecznym pogotowiu, a jednym z założeń projektu „Medycy na Ulicy” było odciążenie systemu. Ludzie mają dobre serca i wzywają pogotowie do osób żyjących na ulicy w sytuacji, w której „domny” człowiek musiałby pójść do lekarza rodzinnego albo skorzystać z nocnej opieki lekarskiej. Niestety, pogotowie nie pomoże na przewlekłe rany, wymagające długiego leczenia w odpowiednich warunkach higienicznych. Jeśli jednak mamy wątpliwości czy wzywać pogotowie, czy nie, to zawsze warto zadzwonić i zapytać dyspozytora, jednak na początku warto porozmawiać z osobą poszkodowaną i zebrać wszystkie ważne informacje: co boli i w jaki sposób, jakie inne objawy się pojawiają. Pytamy o alergie, o choroby, przyjmowane leki, czy nasz pacjent ostatnio coś jadł, pił lub zażywał. Jeśli dyspozytor pogotowia stwierdzi, że karetka nie jest niezbędna, to możemy osobie poszkodowanej zasugerować, aby zgłosiła się do organizacji udzielającej pomocy osobom nieubezpieczonym – w Warszawie działa Stowarzyszenie Lekarze Nadziei, jest nasza karetka, jest też Ambulans z Serca. Jeśli takiej organizacji nie ma, pracownik socjalny pracujący w placówce pomocowej dla osób w kryzysie bezdomności na pewno pomoże pacjentowi się ubezpieczyć, aby mógł skorzystać z dostępnej pomocy specjalistycznej.
 
Czy w Waszych dyżurach w przydworcowej karetce coś się zmieniło w związku z koronawirusem?
– Zmieniło się wszystko. Musieliśmy ograniczyć liczbę pracowników, którzy przychodzą na dyżury, i teraz jest nas tylko czwórka. Realnie na dyżur przychodzą zwykle trzy osoby, ponieważ jeden z nas – Bartek – na co dzień pracuje w pogotowiu i jest teraz mocno obłożony pracą. Założyliśmy, że przychodzą tylko cztery osoby, bo gdybyśmy zarazili się na jednym dyżurze i utknęli na kwarantannie, to kolejna „czwórka” mogłaby nas zmienić. Robimy wszystko, aby nie zaburzyć cyklu naszej pracy, ale także aby maksymalnie nas chronić. Liczba naszych pacjentów zdecydowanie się nie zmniejszyła. Trochę przeraża nas widok niesamowicie długich kolejek z odstępem co 1,5 metra. Na szczęście nasi pacjenci starają się wzajemnie dyscyplinować i nie utrudniać nam pracy. Dyżury są dwa razy w tygodniu w poniedziałki i piątki od 20.00 do ostatniego pacjenta. Jeśli dochodzi pomoc kompleksowa, to dyżurujemy znacznie częściej – odwiedzamy pacjentów w schroniskach, prawnik jeździ na konsultacje, prowadzimy psychoterapię osób cierpiących na zaburzenia potraumatyczne. Prowadzimy też mieszkanie treningowe. Pandemia pandemią, ale nie możemy zostawić ludzi bez pomocy. Wczoraj np. skończyliśmy dyżur w miarę wcześnie, bo około 1.00 w nocy.
 
Jak Wasi pacjenci reagują na epidemię?
– Osoby w kryzysie bezdomności są idealnym odbiciem naszego społeczeństwa. To nie jest tak, że to jest jakaś niesamowita grupa. Funkcjonujemy tak samo na różnych płaszczyznach ponieważ „Oni” to tak naprawdę „My”. Widać różnorodny stosunek do pandemii, w zależności od tego, na kogo się trafi. Są pacjenci, którzy podchodzą do tematu bardzo poważnie: część osób nosi rękawiczki, część przychodzi do nas i prosi, aby maskę wymienić im na świeżą. Na ostatnim dyżurze jeden z panów stwierdził, że nosi maskę, bo chociaż na jego własnym życiu mu już nie zależy, to nie chciałby nieświadomie zaszkodzić komuś, „kogo życie coś znaczy”. Są też pacjenci, którzy mówią, że ich to nie dotyczy, że więcej ludzi umiera na grypę. Ostatnia grupa jest przekonana, że to wszystko to jedna wielka teoria spiskowa i na pewno nie ma żadnego koronawirusa. Dokładnie takie same głosy czasem słychać ze strony „domnej” części naszego społeczeństwa, wystarczy wejść na fora internetowe. Natomiast widać walkę o przetrwanie w zakresie potrzeb bytowych, bo teraz naprawdę wiele miejsc pomocowych, wydających jedzenie się pozamykało. Zauważyliśmy, że u wielu osób nasilają się problemy psychiczne, bo nie ma gdzie zaspokoić elementarnych potrzeb, nie ma gdzie być, a ludzie się dystansują. Ten dystans jest tym, co bardzo boli. My też zawsze normalnie przychodziliśmy, podawaliśmy rękę, przytulaliśmy naszych podopiecznych, pocieszając ich. Teraz przychodzimy w pełnych maskach, kombinezonach, rękawiczkach, niemalże uzbrojeni po zęby, musimy zachować dystans. Mimo wszystko zdarza się, że w tych wszystkich środkach ochrony osobistej podchodzimy i przytulamy. Nauczyliśmy się już, że w pracy z osobami w kryzysie często najlepszym lekiem jest poświęcony komuś czas, poznanie czyjejś historii i właśnie bliskość, którą pandemia próbuje nam zabierać. Nie oddamy tego tak łatwo.
 
ANNA JASTRZĘBSKA
Psycholog, psychotraumatolog, specjalista interwencji kryzysowej. Prezes Zarządu FORTIOR – Fundacji dla Wielu

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki