Słynna kradzież relikwiarza św. Wojciecha w 1986 r. postawiła na nogi całą Polskę. Pan chce dziś zrobić to po raz drugi – filmem o tamtych wydarzeniach. Będzie z tego kryminał czy poważniejsza opowieść?
– Z jednej strony jest to historia kryminalna, choćby dlatego, że głównym bohaterem jest oficer śledczy, a głównym wątkiem – śledztwo, co zwykle dla filmu stanowi wdzięczną materię. Z drugiej strony mamy do czynienia ze zbezczeszczeniem sacrum. Jako ludzie zawsze dotykamy jednocześnie obu tych przestrzeni, a film, mam nadzieję, opowiadając o jednym, opowie również o drugim. Patrzymy na opowieść o włamaniu do gnieźnieńskiej katedry i na kradzież, ale wiemy, że te wydarzenia mają zupełnie inną skalę niż tylko kryminalna i dotyczą rejonów wartości innych niż tylko materialne.
To nie jest standardowe spojrzenie na przestępstwo sprzed wielu lat…
– Urodziłem się w Gnieźnie i tam przez lata mieszkałem. Miałem 10 lat, kiedy miało miejsce włamanie do katedry i kradzież części relikwiarza. Zapamiętałem tamten czas jako zupełnie odrębny, jako coś wyjątkowego. Okazało się, że nasze Gniezno, o którym wiedzieliśmy, że jest pierwszą stolicą Polski, ale które nie pojawiało się w głównych mediach – nagle było na ustach wszystkich. Dopóki trwało dochodzenie, można było o nim usłyszeć w każdym dzienniku telewizyjnym. Dla dziesięciolatka to było fascynujące, że właśnie jego miasto znalazło się w centrum uwagi. To musiało inspirować i budowało sposób myślenia o tym, co się stało. Prawdopodobnie w mojej duszy zapisało się jako wydarzenie legendarne.
Ktoś z boku musi nas zauważyć, żebyśmy docenili to, co mamy? A może musi wydarzyć się jakaś tragedia?
– Na wydarzenia z 1986 r. patrzę właśnie w perspektywie sensu, jaki one stworzyły. Tak też próbuję o nich opowiadać. To nie było przypadkowe włamanie w przypadkowym miejscu, nieszczęśliwie dotyczące właśnie rzeźby z relikwiarza. Tak się miało stać: z jakiegoś konkretnego powodu, dla konkretnej społeczności. Dla przypomnienia sobie, że w tamtym PRL-u istniało jednak coś większego niż sam PRL i że ten PRL był w naszym istnieniu jakimś epizodem. Że nie mówił nam tego, kim jesteśmy. Sięgnięcie do św. Wojciecha, przypomnienie sobie o początkach państwowości i o założycielskim akcie, jakim była jego męczeńska śmierć – to wszystko w innym świetle ustawiało PRL. Pokazywało, że jesteśmy kimś więcej.
Taki był ten sens wtedy. Jaki jest sens tamtej kradzieży dzisiaj? Jakiego sensu mamy w niej szukać? Po co w ogóle do niej wracać?
– Jeśli spojrzeć na nią z dystansu – choćby z perspektywy epidemii – widzimy, że jeśli dzieje się coś zaskakującego, na co nie jesteśmy przygotowani, to reagujemy w sposób odruchowy, bez planu. Wtedy, w 1986 r., zarówno władza, Kościół, jak i społeczeństwo odruchowo zareagowali w gruncie rzeczy podobnie. Pierwszą myślą było: trzeba przede wszystkim przywrócić porządek. Znaleźć rzeźbę, oddać właścicielom, umieścić na relikwiarzu. Nawet władza, nieprzychylna przecież Kościołowi i zaskoczona, w pierwszym odruchu zadbała przede wszystkim o znalezienie sprawców i zwrot skradzionych elementów. Jakby zapomniała, że ma walczyć z Kościołem, że może tę sytuację wykorzystać dla swoich celów. Potem były momenty, że próbowała go zdyskontować – ale pierwszy odruch był odruchem wspólnotowym, dla wszystkich chyba zaskakującym. Jeśli patrzeć na to dzisiaj, kiedy doszliśmy do momentu, gdy o tej wspólnocie niemal zapomnieliśmy, ta historia może być przypomnieniem, o co w niej chodzi. Że te podziały, które są, to, co tworzy się w naszych głowach, w jaki sposób jesteśmy w stanie się wykluczać – to jest wobec wieczności, wobec sacrum bardzo małe. I ta wieczność od czasu do czasu nam o tym przypomina. Pytanie, czy za każdym razem ona musi przychodzić i przypominać – czy nie możemy przypomnieć sobie o tym sami?
A może tamta kradzież i rozwiązanie kryminalnej zagadki to jednak była mistyfikacja władz? Pokazowa akcja komunistów, jacy to jesteśmy dobrzy dla Kościoła i jak stajemy w jego obronie? I cała ta opowieść jest fałszywa?
– Nieskromnie powiem, że te sugestie, które się pojawiają, mogły się wziąć z mojej pracy nad tekstem. Wcześniej się z takimi teoriami nie spotykałem. Rozmawiałem również z Jerzym Jakubowskim, szefem grupy operacyjnej zajmującym się tą sprawą: od początku nie było mowy o takich podejrzeniach. Ale rzeczywiście, jeśli dziś zapytać, komu tamta kradzież najbardziej się opłacała, odpowiedź pozornie najprostsza nasuwa się sama. To się opłacało jedynie władzy. Półtora roku wcześniej miało miejsce morderstwo księdza Popiełuszki. Nie dało się go ukryć, katastrofalnie wpłynęło na wizerunek komunistów. I nagle okazuje się, że ta władza występuje w roli sprzymierzeńca Kościoła: pomaga odzyskać relikwie, ocala sacrum, na dodatek robi to błyskawicznie. Ale kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy brali udział w śledztwie, wiem, że to tak nie wyglądało. Nikt nie zaprzeczał, że spisek był niemożliwy, ale też z jakiegoś powodu nikomu nie przyszło to do głowy.
Rozumiem, że filmu jeszcze nie ma: jest gotowy scenariusz. Co dalej?
– Jesteśmy na etapie zamykania budżetu – to film historyczny, który wymaga dużych nakładów finansowych. Mamy wsparcie ze strony prymasa, który objął film patronatem honorowym, mamy możliwość robienia zdjęć w katedrze gnieźnieńskiej, co było dla nas kluczową sprawą. Merytorycznie i organizacyjnie wspierają nas dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego ks. Jarosław Bogacz i proboszcz katedry ks. kanonik Jan Kasprowicz. Mamy wsparcie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, ale to film historyczny i wszystko musi być dopracowane w najmniejszym szczególe, dlatego wciąż szukamy partnerów. Jeśli plany nam się nie pokrzyżują, późną jesienią chcemy rozpocząć zdjęcia, a to daje szansę na premierę jesienią przyszłego roku.
Na ile w tym wszystkim obecny jest sam św. Wojciech?
– Dla mnie opowieść o tamtym jego zniknięciu jest wielką inspiracją od wielu lat. W 1986 r. najwięcej zrobił swoją nieobecnością. Dopóki był, wielu go już przestało zauważać. Kiedy nagle zniknął, okazało się, że jest bardzo obecny.
Sebastian Buttny
Reżyser i scenarzysta, absolwent Wydziału Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTViT w Łodzi
RAMKA
Kradzież w katedrze gnieźnieńskiej miała miejsce w nocy z 19 na 20 marca 1986 r. Z prezbiterium zniknął wówczas srebrny relikwiarz św. Wojciecha z 1662 r. Potraktowany został przez złodziei brutalnie, wyraźnie widać było, że chodziło wyłącznie o srebro i nie zwracali uwagi na jego wartość artystyczną. Kilkanaście dni po kradzieży prowadzący sprawę otrzymali informację, że w jednym z garaży Gdańska przetapiano palnikiem acetylenowym jakieś blachy – być może srebrne. Błyskawiczne działania doprowadziły do zabezpieczenia narzędzi i drobnych kawałków srebrnej blachy z charakterystycznym ornamentem trybowania piór. Jeszcze tego samego dnia zatrzymano sprawców: Krzysztofa M., jego brata bliźniaka Marka M. i Waldemara B. Okazało się między innymi, że do Gniezna przyjechali pociągiem, w ten sam sposób wracali z grabieży z częścią łupu.
Niestety, zrabowany relikwiarz św. Wojciecha został przetopiony, konserwatorzy musieli podjąć się żmudnej rekonstrukcji.
Bracia Krzysztof i Marek M. zostali skazani na 15 lat więzienia, Waldemar B. na 12 lat, a
niebiorący bezpośrednio udziału w akcji inspirator grabieży Piotr N. na 15 lat pozbawienia wolności.