Epidemiom w Polsce w XVI i XVII w. przyglądał się niegdyś historyk ks. Janusz Kracik. Chodziło wówczas przede wszystkim o dżumę, która nie jest chorobą wirusową, ale bakteryjną i przenosiły ją najczęściej pchły.
Dziś dżumę można stosunkowo szybko wyleczyć antybiotykami. W czasach kiedy ich nie znano, szukano innych sposobów. Kiedy choroba zbliżała się do miasta, urządzano błagalne procesje i wielkie modlitwy, prosząc Boga, by zatrzymał śmierć. Pielgrzymowano również masowo do wizerunków świętych, którzy strzec mieli przed morowym powietrzem: w różnych okresach taką popularnością cieszyli się św. Sebastian, św. Roch czy św. Rozalia. Już pod koniec XVII w. lekarze zaczynali jednak ostrzegać, że masowe gromadzenie się ludzi nie powstrzymuje, ale przyspiesza rozwój epidemii.
Wielka ucieczka
Przychodził jednak moment, gdy ludzie wiedzieli: Bóg nie powstrzymał zarazy. W mieście pojawiał się jeden chory, potem następny i jeszcze jeden. Bogaci mieli już spakowane bagaże i konie gotowe do podróży: trzeba było uciekać.
Ucieczka była tym sposobem radzenia sobie z epidemią, którą znali już starożytni Rzymianie. To oni ukuli zasadę, że uciekać trzeba jak najszybciej, odjeżdżać jak najdalej i wracać jak najpóźniej. Kogo stać było na taki wyjazd? Najbogatszych i najznamienitszych, którzy mieli nie tylko gotówkę, ale i posiadłości poza miastem, w których spędzić mogli czas wygnania. Uciekali więc książęta, uciekali biskupi, kanonicy i bogatsi mieszczanie. Z Krakowa uciekały nawet karmelitanki bose z klasztoru św. Marcina, zachował się opis ich wyprawy. To był masowy exodus – na przeżywanie epidemii w murach miasta skazani byli tylko ci, którzy nie mieli pieniędzy na ucieczkę, jedyny racjonalny lek tamtych czasów. Dla nich zostawała dezynfekcja ulic, wietrzenie miasta, okadzanie dymem – i modlitwa.
Żadne społeczeństwo nie lubi odkrywać swojego egoizmu, więc i wówczas powtarzano, że część zdrowych powinna zostać przy chorych, by się nimi opiekować – w praktyce jednak takich ochotników było mało.
W miastach nie pozostawali również duchowni. Proboszcz miał moralny obowiązek udzielania sakramentów, nawet z narażeniem życia – przypominały o tym podręczniki teologii pastoralnej, wydawane dla kilku pokoleń księży XVII w. W praktyce okazywało się, że to wikariusze zostawali na miejscu, a po zarazie – jeśli ją przeżyli – wnosili na proboszczów skargi o samowolne ustąpienie z parafii. Nawet w Krakowie, gdzie kościołów nie brakuje, wiernym służyło zaledwie kilku kapłanów. Reszta uznawała, że może ich zabraknąć: przecież jest tylu innych!
Kwarantanna
Co się działo z ludźmi, którzy pozostali w mieście? Mówią o tym zachowane poradniki, wydawane zwykle na początku epidemii. Ludzie przede wszystkim za wszelką cenę starali się rozgraniczyć tych zdrowych od zarażonych. W Warszawie zasypano i przegrodzono drogi dojazdowe i zakazano korespondencji z Krakowem. Na rynku i rogatkach miasta ustawiono szubienice, które miały odstraszać gości spoza miasta. W Królewcu tych, którzy nie przestrzegali przepisów, nie straszono, ale wprost wieszano. Kara śmierci groziła również w Gdańsku tym, którzy mogli zarażać, a wyszli na ulicę albo do kościoła.
Ruch wszędzie był ograniczony. Nie wolno się było zbierać na placach, w kościołach, w karczmach, na targach ani w łaźniach. Chorych – żeby nie wyszli z domów – zamykano za zabitymi drzwiami albo w lazaretach poza miastem.
Profilaktyka i sacrum
Podczas zarazy w 1599 r. z Krakowa uciekło tak wielu duchownych, że całe rzesze pragnące się wyspowiadać rzuciły się do kościoła św. Barbary, gdzie pozostało trzech jezuitów. Zanotowano, że tłum był tak wielki, że ludzie tłoczyli się pod amboną i przy konfesjonałach. Ile z nich zmarło, nikt nie notował – zapisano jednak, że zmarł jeden z ojców, niejaki Wacław z Szamotuł. Pozostali obawiając się, że oni również mogą zarażać, ogłosili, że w klasztorze jest zaraza, to jednak ludzi nadal nie powstrzymało.
Podczas kolejnej zarazy w 1622 r. w tym samym klasztorze żyło pięciu ojców, siedmiu braci i kilku służących – byli wykształceni, a jednocześnie narażeni na wysokie ryzyko, więc ich zachowania pokazują, jak rozumiano wówczas profilaktykę. Po pierwsze więc mieszkańcy klasztoru ograniczyli zarówno kontakty zewnętrzne, jak i pomiędzy sobą. Sami prali bieliznę i sami warzyli piwo. Każdy z księży miał swój konfesjonał, a kiedy musiał wyjść do chorego, zażywał najpierw leki, a potem palił swoje ubranie. Msze odprawiano krótkie i czytane. Do kazań żaden z nich nie wchodził na ambonę, żeby nie musieć przepychać się przez tłum. Komunię św. podawali nad dymiącym kadzidłem, którego dym miał działać odkażająco. Napominano chorych, by nie mieszali się ze zdrowymi, niestety często na próżno.
W 1678 r. w krakowskim kościele Bożego Ciała ksiądz uznał, że aby bezpiecznie móc spowiadać, będzie to robił przez małe okienko, które w kościele znajdowało się nieopodal ołtarza – spowiadający się był w tym czasie po drugiej jego stronie, na cmentarzu.
Jeszcze później, w 1707 r., krakowscy kapucyni, aby móc w miarę bezpiecznie odprawiać Mszę, nie tłocząc ludzi w kościele, wystawili ołtarz w drzwi wejściowe, tak żeby lud mógł stać na świeżym powietrzu. Rok później bp Kazimierz Łubieński polecił, aby wieczorne modlitwy ludzie odmawiali nie w kościele, lecz w domach – i pod karą ekskomuniki zakazał odbywania procesji wszystkim bractwom, bo to sprzyjało szerzeniu się epidemii. Chorych lub choćby podejrzanych o chorobę kapłani rozgrzeszali z odległości kilku kroków, a Komunię św. podawali im na osadzonej na trzonku srebrnej szufelce.
Inni czasy, inne środki, inne choroby: ale człowiek, jego lęki i poszukiwanie sposobów ratunku pozostają niezmienne.