Około trzydziestu kobiet posiada obecnie watykańskie obywatelstwo i paszport. Jak to się stało, że kilkanaście lat temu stała się Pani jedną z nich?
– Tak naprawdę właściwie jedynymi kobietami, które mieszkają na stałe na terenie Watykanu i posiadają obywatelstwo tego państwa, są żony członków papieskiej Gwardii Szwajcarskiej. I taka jest również moja historia. Gdy w 2000 r. przyjechałam do Rzymu jako wolontariuszka na Światowe Dni Młodzieży, podczas audiencji generalnej z Janem Pawłem II, przy Bramie Spiżowej zatrzymał mnie pewien gwardzista, który dość szorstko wylegitymował mnie, dopytując dokąd idę i w jakim celu. Odesłał mnie wtedy z kwitkiem. Była to normalna procedura, bo Watykan jest jak zamknięta, pilnie strzeżona twierdza. Następnego dnia rano przyszłam ponownie pod bramę, gdyż byłam zaproszona na prywatną Mszę św. z papieżem. Mój przyszły mąż dostrzegł mnie wtedy i trochę się przestraszył, że poprzedniego dnia mnie do Watykanu nie wpuścił. W ramach rekompensaty zaprosił mnie na spacer po Rzymie. Wymieniliśmy się adresami, telefonami i tak rozwijała się nasza relacja. Nie był to jeszcze czas komunikatorów internetowych i mejli, więc pisaliśmy listy i widywaliśmy się przy każdej możliwej okazji. Wróciłam do Warszawy, w której mieszkałam jeszcze dwa lata. Po kilku miesiącach zaczęliśmy myśleć poważnie o tym, aby być razem. A jedyną możliwością, aby to marzenie się zrealizowało, był ślub i moja przeprowadzka do Watykanu, bo mój przyszły mąż miał jeszcze służyć w gwardii co najmniej kilka lat. Szybko podjęliśmy decyzję i zaczęłam gromadzić potrzebne dokumenty i załatwiać formalności. A było tego sporo: świadectwo moralności z parafii (zaświadczenie, czy uczęszczam na Mszę św., czy się angażuję w życie parafii), oświadczenie o niekaralności, świadectwa przyjęcia sakramentów. Czułam się jak na prześwietleniu (śmiech). Procedurę przedłużała konieczność tłumaczenia wszystkich dokumentów na język łaciński i czekania na decyzję sekretarza stanu kard. Angelo Sodano. A decyzja ta była uzależniona m.in. od tego, czy w Watykanie zwalniało się akurat jakieś mieszkanie w koszarach gwardii, w którym nasza rodzina mogłaby zamieszkać. Na szczęście czekaliśmy tylko trzy miesiące. Niektóre pary nie mają tyle szczęścia i czekają np. cztery lata.
Przeprowadzka musiała być dla Pani dużym wyzwaniem emocjonalnym.
– Byłam młoda, miałam 23 lata i miałam pewną dozę odwagi. Nie ukrywam jednak, że bałam się zamieszkać za granicą, z dala od mojej rodziny. Obawiałam się, czy odnajdę się w tak hermetycznym miejscu i środowisku. Najwięcej obaw miałam w związku z tym, że nie znałam tam nikogo poza moim mężem, jego kolegami i sekretarzami Ojca Świętego. I to właśnie obecność tych ostatnich – ks. Stanisława Dziwisza i ks. Mieczysława Mokrzyckiego – dawała mi pewne poczucie pewności i komfortu, że mam blisko siebie moich rodaków. To była taka namiastka ojczyzny – ludzie, z którymi mogłam porozmawiać po polsku. Na miejscu czekało na mnie wiele wyzwań. Po zawarciu sakramentu małżeństwa, które pobłogosławił nam jeszcze kard. Joseph Ratzinger, umeblowaliśmy wspólnie z mężem mieszkanie i… zostałam w nim sama. To był trudny, pełen wyzwań okres. Mąż wychodził codziennie na służbę, która trwała 10–12 godzin. Podobnie było w weekendy. Już wcześniej wiedziałam, że służba papieżowi to główne zadanie gwardzisty i to, że gwardzista zakłada swoją rodzinę, to nie znaczy, że ona jest priorytetem. Wszystko jest podporządkowane kalendarzowi papieskich spotkań, uroczystości, audiencji i wyjazdów. W teorii gwardzista pracuje sześć dni, a następnie trzy dni ma wolne. W praktyce, gdy w ciągu tych trzech dni wypada środowa audiencja, to gwardzista i tak ma służbę. Kolejnym wyzwaniem było to, że większość żon gwardzistów było starszych ode mnie – miały już dzieci, wspólne życie i tematy. Nie miałam z kim pójść na kawę. Początkowo trudno było mi się odnaleźć w tym środowisku, bo mój świat kręcił się wokół współpracy z telewizją, pisania magisterki, a potem doktoratu. Wiele zmieniło się, gdy urodziłam pierwszą córkę. Bardzo zżyłam się z koleżankami, które w tym samym czasie spodziewały się dziecka, i był to czas, w którym nawiązałam najwięcej relacji poprzez wspólne organizowanie balików, przygotowywanie wieńców adwentowych, zabawy, czy przez wspólną szwajcarską szkołę, do której uczęszczają dzieci wszystkich gwardzistów.
Watykan nie wydaje się miejscem przyjaznym małym dzieciom.
– Wręcz przeciwnie! Dzieci mają w Watykanie absolutną swobodę bycia takimi, jakimi są w swojej spontaniczności, i akceptuje to zarówno włoska żandarmeria, gwardziści, jak i obaj papieże. Gdy Franciszek zmierza na audiencję, a nagle zaczepia go gromadka dzieci na rowerach, zawsze wzbudza to u niego uśmiech. Na terenie Watykanu mieszka zaledwie około piętnaścioro dzieci, więc Ojciec Święty zna każde z nich po imieniu. Poza tym dzieci czują się tu bardzo bezpiecznie, widzą się na co dzień, odrabiają razem lekcje w koszarach, bawią się, grają w piłkę czy w badmintona. Razem też bawią się na placu zabaw za murami Watykanu. Jest tam huśtawka, domek, basenik i piaskownica. Dzieci mogą jeździć na rowerkach, hulajnogach i wrotkach po Ogrodach Watykańskich. To dla nich taki mały raj na ziemi, gdzie mogą jednocześnie czuć się bardzo bezpiecznie. Jedynymi momentami, w których powinny zachowywać ciszę, to poobiednia sjesta i poranna musztra. Wtedy dzieci siadają na chodniku i patrzą, jak ich tatusiowie przygotowują się do pracy. Trzeba przyznać, że dzieci są przez wszystkich rozpieszczane. Gdy zaprowadzałam dziewczynki do przedszkola, musiałam wychodzić wcześniej, bo wszyscy po drodze zaczynali z nimi rozmowę. To poczucie wspólnoty często rekompensowało nieobecność rodziców. Nawet jak taty często nie było w domu, to widziały go na przykład, jak jedzie z Ojcem Świętym papamobile czy objeżdża plac św. Piotra na audiencji. Podobnie ze mną: gdy występuję przed kamerą, dzieci nierzadko mnie oglądają i myślę, że pewnym sensie jest im łatwiej przeżywać te momenty, gdy mamy nie ma w domu.
Jak udało się Pani połączyć własną karierę zawodową z wymagającą służbą męża, prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci?
– W praktyce wszystkie obowiązki domowe spoczywały na mnie i trzeba się było dobrze zorganizować. Tym bardziej że nie miałam do pomocy babci, dziadków czy cioć. Nie było też możliwości, aby ktoś z doskoku opiekował się naszymi córkami, bo każdą osobę, która wchodzi na teren Watykanu, powinnam zgłaszać. Dlatego od czasu ciąży z drugą córką miałam zawsze do pomocy nianię, która mieszkała razem z nami w mieszkaniu, miała wyrobiony watykański dowód osobisty i mogła korzystać z watykańskiego sklepu i służby zdrowia. Zawsze była to Polka, a obecnie jest to moja znajoma ze szkolnych lat. Z drugiej strony zawsze mogłam liczyć na pomoc innych mieszkańców Watykanu, żandarmerii czy… watykańskiego elektryka, który przychodził niezwłocznie, by naprawić coś w moim domu pod nieobecność męża. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Podobnie jak bardzo dobrze zorganizowana służba zdrowia. Po wezwaniu karetka zjawiała się natychmiast i mogła korzystać z uprzywilejowanego wjazdu do szpitala. Zawsze mogłam liczyć na czyjąś pomoc i to dawało mi wielkie poczucie bezpieczeństwa. Pomagało mi pewnie także to, że lubię zajmować się domem i gotować, bo bardzo mnie to relaksuje. Kuchnia dla mnie to serce domu. Gdy wracam do domu po dłuższym wyjeździe, pierwsze, co robię, to wymyślam nowy przepis na jakąś dobrą potrawę. A gotowałam potrawy zarówno włoskie, szwajcarskie, jak i polskie. Te ostatnie są jednak najbardziej problematyczne ze względu na znalezienie odpowiednych składników. Moje dzieci uwielbiają gołąbki, ale kapusta niestety nie jest dostępna w każdym sklepie i zawsze muszę jej poszukać. Podobnie jest z sałatką jarzynową i korzeniem pietruszki, który można dostać za 25 euro za kilogram jedynie na Campo del Fiori, w sklepach z ekskluzywną żywnością. Jak ktoś z Polski mnie odwiedza, nie proszę o czekoladki, ale o korzeń pietruszki, seler, ser biały i kabanosy (śmiech). Bardzo ważne w kuchni są dla mnie także polskie tradycje świąteczne. Polska kultura i więź z krajem są dla mnie bardzo ważne. Cieszę się, że mogę dla Polski pracować, mieć kontakt z Polakami odwiedzającymi Watykan. To sprawia, że mniej tęsknię za krajem.
Jak wygląda przeżywanie świąt Bożego Narodzenia tak blisko serca Kościoła?
– Święta Bożego Narodzenia przeżywaliśmy zawsze w dwóch wymiarach. Pierwszy to ten domowy. Każda żona gwardzisty szykowała specyficzną dla jej kultury wigilię. Ważne było przygotowanie tradycyjnej polskiej wieczerzy z opłatkiem, który nie jest tutaj znany. Chciałam, by moje dzieci wzrastały w tej tradycji. Często w święta przyjeżdżała do nas rodzina z Polski i ze Szwajcarii. Potem szliśmy razem na Pasterkę. Mąż szedł na służbę, a ja z rodziną i dziećmi do bazyliki. Sześć lat temu sytuacja się nieco zmieniła, gdy zostałam korespondentką Telewizji Polskiej i święta to czas mojej najbardziej wytężonej pracy, w związku z czym sporo czasu spędzam poza domem. Podczas uroczystości takich jak Pasterka czy błogosławieństwo „Urbi et orbi” najczęściej siedziałyśmy blisko gwardzistów, w miejscach, gdzie dzieci mogły swobodnie spacerować czy spać przy kolumnadzie. Gdy gwardziści wracali ze służby wieczorem pierwszego dzień świąt, spotykaliśmy się wszyscy razem na dziedzińcu gwardii, przy choince i śpiewie kolęd, a dzieci dostawały prezenty. Na koniec jedliśmy wspólnie kolację składającą się głównie z dań kuchni szwajcarskiej. Dla mnie osobiście w tym czasie bardzo ważna była więź z papieżami, szczególnie z Janem Pawłem II i Benedyktem XVI. Co roku zanosiłam im opłatek, składałam życzenia, a także przynosiłam trochę polskich tradycyjnych dań – oczywiście wszystko po ustaleniu z sekretarzami. A ja z apartamentów papieskich dostawałam kawałek polskiego sernika czy makowca. To były takie małe, ale ważne gesty.
Które wydarzenia związane z papieżami są szczególnie żywe w Pani pamięci?
– Najważniejszym wydarzeniem było dla mnie odchodzenie Jana Pawła II – pamiętam, jak modliłam się w tym czasie w kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej w bazylice św. Piotra, jakby to było wczoraj. Oczywiście niesamowicie ważnym wydarzeniem był mój ślub pobłogosławiony przez kard. Ratzingera, chrzciny moich dzieci w kaplicy Sykstyńskiej, udzielane już przez papieża Benedykta XVI. Bardzo przeżywałam też jego abdykację, gdy wyjechał do Castel Gandolfo i poczuliśmy się osieroceni. Papieże byli też dla mnie zawsze punktem odniesienia do mojego życia duchowego.
Łatwiej jest wierzyć, mieszkając w Watykanie?
– Trochę tak. Na pewno o wiele łatwiej jest przekazywać wiarę dzieciom. To jest podobny mechanizm do tego, gdy rodzice dziecka należą do jakiejś religijnej wspólnoty. Dzieci są wtedy otoczone ludźmi, którzy wierzą i tutaj w Watykanie jest podobnie. Dzieci traktują wiarę jako coś naturalnego. Uczestniczą w Mszach św., Roratach w kaplicy gwardii czy w Pasterce z papieżem. Dwa lata temu moje córki niosły razem z papieżem kwiaty, które ułożyły przy figurze Dzieciątka Jezus. Tradycje i zwyczaje stanowią dobry fundament do tego, aby wiara dzieci wzrastała i przerodziła się w wiarę o głębokich korzeniach.
----------
MAGDALENA WOLIŃSKA-RIEDI
Dziennikarka i korespondentka Telewizji Polskiej w Rzymie, tłumaczka, obywatelka Watykanu