Logo Przewdonik Katolicki

Barnevernet – niania z pukawką

Piotr Jóźwik
fot. Vit Simanek/CTK PAP

Rozmowa z Maciejem Czarneckim, autorem książki Dzieci Norwegii.

Co jakiś czas docierają do nas wiadomości o dzieciach odbieranych polskim rodzinom w Norwegii. W obronie naszych rodaków stawał konsul Sławomir Kowalski, którego władze w Oslo uznały za persona non grata i nakazały mu powrót do Polski. Dlaczego?
– Oficjalnym powodem jest zachowanie niegodne dyplomaty, którego w kilku sprawach miał dopuścić się nasz konsul: miał być agresywny w stosunku do urzędników, przeszkadzać im w pracy i nie stosować się do zaleceń policji. Tyle wiemy z oficjalnego, dosyć ogólnego komunikatu.
Nieoficjalnie powodem może być sytuacja z czerwca ubiegłego roku, kiedy policja uniemożliwiła konsulowi spotkanie z chłopcem, który został odebrany polskiej rodzinie. W internecie pojawił się film pokazujący moment interwencji policji, na którym widać, że konsul jest spokojny. Ale według policjantów chwilę wcześniej tak nie było – pracownicy Barnevernetu, czyli urzędu opieki nad dziećmi, mieli czuć się zagrożeni jego zachowaniem. To wszystko, co wiemy. Na tej podstawie trudno wydawać jednoznaczne wyroki.
 
Ten „konflikt” narastał od dłuższego czasu.
– Tak. Polski konsul od dawna krytycznie oceniał działalność Barnevernetu. Jednak to, co się wydarzyło, nie jest dobrą wiadomością ani dla Norwegii, ani dla Polski. Ta sytuacja wpłynie na potwierdzenie różnych mitów na temat Barnevernetu, na czym absolutnie nie zależy Norwegom. Polacy natomiast przez jakiś czas zostaną w Norwegii bez opieki konsula.
 
W Polsce mówi się, że celem działania Barnavernetu jest odbieranie dzieci, a na celowniku tej instytucji miały się znaleźć szczególnie rodziny obcokrajowców.
– To nieprawda. Po pierwsze większość działań Barnevernetu to tzw. interwencje miękkie, które kończą się wysłaniem rodziców na jakiś kurs czy pomocą w zorganizowaniu wsparcia finansowego. Oczywiście w poważnych przypadkach Barnevernet może odebrać dziecko, ale potrzebuje do tego zgody fylkesnemndene, czyli takiej wojewódzkiej komisji. Czasem jest to zgoda uprzednia, czasem wydawana już po interwencji.
Po drugie, jeśli już dochodzi do odbierania dzieci, to okazuje się, że Polacy wcale nie są na celowniku. Statystyki pokazują, że liczba odebranych dzieci z rodzin norweskich i obcokrajowców jest podobna, a w przypadku Polaków nawet niższa od średniej.
 
Dla Polaków to chyba duży problem, że jakaś instytucja w ogóle interesuje się tym, co dzieje się w naszym domu.
– W Norwegii obowiązuje zupełnie inny system, do którego my nie jesteśmy przyzwyczajeni. Barnevernet to część państwa opiekuńczego, które mieszkańcom Norwegii zapewnia szerokie wsparcie, ale też wkracza, gdy pojawiają się ku temu podstawy. To jest bardzo duża różnica kulturowa. W Polsce nie ma w ogóle takiej instytucji jak Barnevernet. Mamy za to pracowników socjalnych, którzy mogą podejmować takie interwencje. W praktyce reagują w bardzo poważnych przypadkach, np. przemocy czy molestowania seksualnego. W Norwegii pracownicy Barnavernetu mają za zadanie dbać o dobro dziecka: kontrolować, czy ma dobrą opiekę, warunki do rozwoju itp.
Tym, co przyczyniło się też do bardziej zdecydowanych działań Barnevernetu, były też głośne sprawy dzieci, które zostały wręcz zakatowane przez swoich rodziców.
 
Z drugiej strony, przy okazji tych interwencji zdarza się jednak sporo błędów. Niekiedy dzieci nie powinny być odebrane rodzicom, a mimo to tak się dzieje.
– Takich dramatów w Polsce jest zdecydowanie mniej. I to jest druga strona medalu, o której też trzeba mówić. Bo choć na temat Barnevernetu funkcjonuje wiele mitów, jak ten, że trudni się on tylko odbieraniem dzieci, to jednak część krytyki jest jak najbardziej uzasadniona. To w żadnym wypadku nie jest idealny system, bo popełnia on czasami koszmarne błędy.
 
Skoro jesteśmy przy mitach. Mówi się, że w Norwegii dziecko nie jest „własnością” rodziców, ale państwa.
– To nie jest tak. Dzieci w Norwegii są bardziej traktowane jak autonomiczne jednostki. Podam przykład. Gdy w Polsce dziecko przed wyjściem na mróz nie chce włożyć kurtki, to przedszkolanka nie wypuści go, dopóki się nie ubierze. W Norwegii dziecko zostałoby wypuszczone na chwilę na dwór w samej bluzie i za chwilę samo wróciłoby po kurtkę. To oczywiście nie znaczy, że rodzic nie ma żadnych praw w stosunku do swojego dziecka. Natomiast państwo jest przekonane, że musi stać na straży tej autonomii dziecka, czasami nawet wbrew rodzicom.
 
Wróćmy do interwencji podejmowanych przez Barnevernet. Czasami wystarczy byle pretekst, by urzędnicy zapukali do drzwi.
– W norweskim społeczeństwie jest większe wyczulenie na dobro dzieci. To skutkuje tym, że do Barnavernetu zgłaszają się różne osoby, które zauważyły coś niepokojącego (Polacy lubią nazywać te zgłoszenia donosami): przedszkolanki, nauczyciele, lekarze, sąsiedzi, a nawet przechodnie. Po takim zgłoszeniu pracownicy Barnavernetu nie mają wyjścia – muszą zareagować.
To nie jest proste, bo słyszałem o historiach, w których dzieci szantażowały swoich rodziców, że jeśli nie dostaną np. nowego telefonu, to pójdą do Barnevernetu i powiedzą, że są bite. W takiej sytuacji pracownik Barnevernetu, nawet jeśli czuje, że sprawa jest grubymi nićmi szyta, to nie może jej zignorować, bo jeśli z tym dzieckiem coś się jednak stanie, to jemu grozi odpowiedzialność prawna. Pracownicy Barnevernetu opowiadali mi, że często mają różne wątpliwości, że brakuje im pełnych informacji, ale prawo nakazuje im zbadać sprawę, więc nie mają wyjścia.
 
Interwencje Barnavernetu dzielą się na tzw. miękkie i twarde. Miękkie kończą się kilkoma spotkaniami, pogadankami, może wysłaniem na jakiś kurs. Te twarde – odebraniem dziecka. W jakich sytuacjach?
– Tutaj trzeba rozróżnić odebranie dziecka po zakończonej sprawie od alarmowego. W pierwszym przypadku Barnevernet bada sprawę dość długo i dopiero wtedy podejmuje decyzję. W drugim działają natychmiastowo, po tym, jak dostają sygnał, że sytuacja jest na tyle poważna, iż narażone jest zdrowie, a nawet życie dziecka albo jest ono pozbawione opieki rodzica. W takich sytuacjach dziecko odbierane jest od razu, a dopiero potem Barnevernet ubiega się o zgodę fylkesnemndene i dokładnie bada sprawę.
Najczęściej słyszymy właśnie o tych awaryjnych przypadkach, kiedy dziecko zostało zabrane przez Barnevernet np. ze szkoły. Te sytuacje są też najbardziej kontrowersyjne. I nie chodzi tu o samo odebranie dziecka rodzicom na chwilę, kiedy istnieje podejrzenie, że może stać mu się krzywda. Kontrowersyjne jest to, co dzieje się potem.
 
To znaczy?
– W takich przypadkach Barnavernet powinien się skupić na dokładnym zbadaniu sprawy – wysłuchaniu dziecka, rodziców, nietrzymaniu się na siłę jednej wersji wydarzeń, tylko rzetelnym badaniu sprawy i jak najszybszym jej rozstrzygnięciu. Nie zawsze tak jest.
Sztandarową sprawą, w której popełniono karygodne błędy, jest historia Kasi i Sebastiana, którą opisałem w 2015 r. w „Dużym Formacie”. W trybie alarmowym zabrano im dwoje dzieci – jedno ze szkoły, drugie z domu, gdy znajdowało się pod opieką babci. Powodem była niewielka ranka na czole dziewczynki i to, że kiedyś odpowiadając na pytanie w szkole, powiedziała, że mama ją bije. Do tego momentu działania Barnavernetu miały sens, ale potem jego pracownicy – co po kilku miesięcy prawnych batalii wytknęła im zresztą fylkesnemndene – trzymali się uparcie jednej wersji zdarzeń, nie zadali dziewczynce krytycznych pytań, obdukcję lekarską zlecili dopiero po kilku tygodniach. A przez ten czas dzieci były oddzielone od rodziców. Na koniec okazało się, że ranka wzięła się prawdopodobnie stąd, że dziewczynkę uderzył zabawką młodszy brat, co przecież się zdarza.
 
W kilku historiach, które opisał Pan w swoim reportażu, zauważyłem powtarzający się scenariusz: dzieci odebrane rodzicom pod pretekstem przemocy w domu były utwierdzane w tym, że faktyczne je bito. Mówiły: mamo, tato – przyznajcie się.
– W Norwegii uczy się dzieci, by alarmowały o przemocy. W teorii to dobry pomysł, ale w praktyce niesie za sobą pewne ryzyko. Pamiętajmy, że dzieci to są dzieci. Lubią czasem pozmyślać, niekiedy wydaje im się, że powinni coś powiedzieć, bo dorośli im to sugerują…
 
Czy rodzicom, którym Barnevernet odebrał dzieci, łatwo jest je odzyskać?
– W takiej sytuacji absolutnie należy walczyć przed fylkesnemndeną i w sądach o powrót dziecka. Jeśli rodzice nie zrobili nic złego, to dziecko na ogół wraca do domu. Jednak czasami negatywny obraz Barnavernetu i nadmiar emocji sprawiają, że rodzice podejmują nerwowe ruchy i decydują się np. porywać swoje dzieci. Nie tędy droga.
Z drugiej strony niekiedy cały ten proces trwa zbyt długo. Te procedury powinny być usprawnione i po prostu szybsze.
 
Niektórzy mówią, że działanie Barnavernetu ma na celu wręcz… handel ludźmi.
– Nie, to nie jest handel ludźmi. Nie mam wątpliwości, że przy wszystkich różnicach między naszymi systemami, Norwegom też chodzi o dobro dzieci. Problem w tym, że rzeczywiście zdarzają się przypadki, że dziecko zostaje odebrane i już nie wraca do biologicznych rodziców, mimo że ustają przesłanki, które uzasadniały odebranie tego dziecka.
Mam wrażenie, że w norweskim systemie zapomina się czasami o prawach rodziców. W prawie jest nawet zapis, że jeżeli więź między rodzicem zastępczym a dzieckiem jest na tyle silna, że jego powrót do biologicznej rodziny spowodowałby szkody dla rozwoju dziecka, to dziecka nie należy zwracać rodzicom biologicznym. To jest dramat, zwłaszcza w wypadku małych dzieci.
W raporcie Raundalena z 2012 r. zasugerowano wręcz, żeby zasadą była nie zasada więzi biologicznej, ile najlepszego rozwoju dziecka. To już zahacza o inżynierię społeczną.
Eksperci, którzy przygotowują takie raporty, spotykają się potem z pracownikami Barnavernetu i wpływają w ten sposób na ich działanie.
 
Problem z działaniem Barnavernetu widzą też chyba sami Norwegowie, bo od kilku lat trwają intensywne dyskusje na ten temat.
– Tak na dobre mówi się o tym od 2015 r., kiedy ponad stu norweskich ekspertów, w tym prawnicy i psychologowie, podpisało się pod listem do rządu z propozycjami zmian w Barnavernecie. Zmiany mają na celu wyeliminowanie tych najbardziej rażących błędów. Na gruntowną zmianę zasad, którymi kieruje się Barnevernet, jednak bym nie liczył, bo są one wpisane w DNA norweskiego państwa.
 
Może problemem jest to, jakie znaczenie w Norwegii ma w ogóle rodzina?
– Na pewno w Polsce mamy większe przekonanie, że choćby nie wiem co, rodzinę należy próbować łączyć. W Norwegii ta poprzeczka interwencji zawieszona jest jednak niżej. Tam nie uważa się oczywiście, że rodzina nie ma żadnego znaczenia, ale Norwegowie mają większa tolerancję dla rozdzielania rodzin, jeśli oczywiście jest to uzasadnione.
W Norwegii odebrane dzieci trafiają do profesjonalnych rodzin zastępczych, w Polsce często w takich sytuacjach korzystamy z krewnych, np. dziadków. Rodzice, którym odebrano dziecko, mają prawo do kontaktu z nim na dozorowanych przez pracownika Barnavernetu spotkaniach, które odbywają się co tydzień, choć widziałem też sprawy, kiedy takie widzenie wyznaczono raz na kwartał.
 
Mówiliśmy o błędach Barnavernetu. A jakie błędy popełniają mieszkający w Norwegii Polacy?
– Nieporozumienia wynikają czasami z głębokiej nieufności wobec pracowników Barnavernetu. Zalecałbym po prostu więcej spokoju. To, że pracownik zapyta o coś w szkole czy nauczycielka wezwie rodzica, nie oznacza, że urzędnicy czyhają już tylko na to, by odebrać dziecko. W takich sytuacjach należy po prostu bez zbędnych emocji wyjaśnić pewne sprawy.
Druga rzecz to znajomość norweskiego prawa. W Norwegii nie ma tolerancji dla klapsów, z czym nie wszyscy Polacy się zgadzają. Tam klaps nie przejdzie. Wyjeżdżając do takiego kraju, należy się z tym zgodzić.
Trzecia sprawa to znajomość języka. Przypominam sobie historię, którą opowiedziała mi pracowniczka Barnavernetu organizująca spotkania z Polakami. Dyskutowano o tym, co jest dozwolone, a co nie, i Polacy zaczęli pytać, czy można karać dziecko. Dyskusja była emocjonująca, bo przez słowo „karać” Norwegowie rozumieli bicie paskiem albo klęczenie na grochu – Polakom chodziło o to, czy można dziecku np. zabrać tablet, gdy się źle zachowuje. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że to, co my nazywamy karaniem, oni nazywają konsekwencjami wychowawczymi i nie mają z tym problemów.
 
Byłoby łatwiej, gdyby Barnevernet był postrzegany jako niania, mająca na celu pomoc rodzicom i ich dzieciom, a nie jak policjant. Po tej rozmowie mam wrażenie, że sama instytucja do końca nie wie, czym powinna być.
– Dlatego jeden z postulatów dotyczy właśnie rozdzielenia funkcji niani i policjanta. Gdyby tak się stało, być może łatwiej byłoby zaufać niani, która pod spódnicą nie chowa pukawki.
 
Maciej Czarnecki
Autor książki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym, za którą otrzymał nagrodę MediaTory 2017 w kategorii ObserwaTOR. Dziennikarz działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki